Australia | Góra Kościuszki | 12-20.06.2017
12 czerwca
Koszyce, to właściwie tutaj na tak naprawdę zaczęła się moja wyprawa. Lotnisko dobrze znane z poprzedniego wyjazdu do Kirgistanu. Stosunkowo blisko Sanoka i wygodne. Prawie 170 kilometrowa trasa z Sanoka, mija szybko i bez większych problemów, podobnie jak odprawa. Wybór miejsca był dość prozaiczny – tańsze bilety. Przede mną kilkadziesiąt godzin lotu. Pierwszy przystanek Istambuł (kolejne miejsce znane z zeszłorocznej wyprawy), dalej Kuala Lumpur i Melbourne.
13 czerwca
Po dwóch godzinach od przylotu do Istambułu, krótko po 1 w nocy startuję. Moim kolejnym przystankiem jest Kuala Lumpur w Malezji. Po 10 godzinach ląduję na największym lotnisku w kraju. Do następnego lotu mam 5 godzin. Nie śpieszę się, wszystko idzie jak z przysłowiowego płatka, żadnych opóźnień, niespodzianek. W ciągu tych kilku godzin muszę jedynie odebrać rejestrowany bagaż i przedostać się do odprawy, do innego terminalu. Bagaż wyjeżdża na karuzelę jako pierwszy (jest dobrze myślę w duchu), szybko udaje mi się przedostać do podziemnej stacji kolejki, którą muszę przejechać do terminala odlotów. Nie mam drobnych, więc żeby kupić bilet wracam na górę i rozmieniam 30$.
Kolejka dość szybko przejeżdża trasę z jednego terminala do drugiego. Przed swoją bramkę staję mając jeszcze 4 godziny do kolejnego lotu. Dzwonię do rodziny, rozmawiamy dłuższą chwilę. 2,5 godziny przed odlotem idę nadać bagaż i staję w kolejce do odprawy. Po kilku minutach podchodzę do pana z obsługi i podaję mu paszport. Zwraca mi go mówiąc – nie ma pan wizy do Australii. W tym momencie uświadamiam sobie – a właściwie dowiaduję się, że w ogóle potrzebuję takiej wizy. Dzwonię do Melbourne do kolegi Marcina mówi, że mogę załatwić to online, ale trwa to od kilku godzin do nawet dni. No to pięknie… Wchodzę na stronę na której składa się wniosek. Szybko analizuję sytuację, najprawdopodobniej przegapię mój lot, ale w tej sytuacji mogę zrobić tylko jedno – złożyć wniosek o wizę i cierpliwie czekać aż ją otrzymam. Jeżeli nie uda mi się dostać jej dość szybko – tak żeby „załatwić” Kościuszkę w ciągu pięciu zaplanowanych na to dni – lecę od razu na Bali – 20 czerwca mam wylot.
Zaczynam wypełniać wniosek, na telefonie jest to strasznie utrudnione, dzwonię do Michała, niestety nie ma czasu. Dzwonię do żony wspólnie wypełniamy wniosek na stronie urzędu emigracyjnego, zajmuje nam to prawie godzinę.
Wysyłam wniosek, po chwili dostaję dwa maile z urzędu emigracyjnego. Treść jest identyczna, potwierdzają złożenie wniosku i proszą o cierpliwość. W Australii jest środek nocy. Czekam, co kilka minut sprawdzając pocztę, chociaż wiem, że szanse są bliskie zeru. Minuty mijają. Nadal nic. Tępo wpatruję się w odświeżany ekran poczty. Nagle moją uwagę przyciąga drugi mail z emigracyjnego, którego wcześniej nie otworzyłem. Jest identyczny zarówno tytuł, temat, treść, jedyny szczegół jakim się różni – co zwraca moją uwagę – to wielkość załącznika. Otwieram go, czytam i nie mogę uwierzyć – to wiza!
Biegnę do miejsca gdzie nadaje się bagaż, kolejka jak cholera. Mam niecałe 45 minut do odlotu. Podchodzę do obsługi, mówię, że mam za chwilę lot, nie miałem wizy, ale teraz już mam. Jestem „załatwiony” poza kolejnością. Biegnę do odprawy paszportowej. Sprawdzają w komputerze – jest ok. Biegnę do swojego gejtu, tam są już sprawdzane paszporty. Mówię, że jednak dostałem wizę. Nie mogą uwierzyć – ja też nie! W samolocie siadam na swoim miejscu i właściwie z marszu zasypiam. Mam nadzieję, że limity kłopotów został wyczerpany.
14 czerwca
Budzę się już w powietrzu. Trochę trzęsie samolotem, lecę liniami AIR ASIA. Tuż przed lądowaniem wita nas cudowny wschód słońca. Niestety siedzę w środkowym rzędzie i docierają do mniej jedynie strzępy widoku. Lądujemy w Australii punktualnie o 8.45. Marcin pracuje dzisiaj do 18. Umówiłem się z nim, że zwiedzę Melbourne, a on później odbierze mnie z centrum i pojedziemy do niego. Jutro wieczorem mam odebrać zarezerwowany samochód.
Jadę autobusem do centrum. Zwiedzam zgodnie z wytycznymi Marcina; Botanic garden, starówkę , jeżdżę darmowym tramwajem, który okrążą centrum. Rozkładam matę w parku i śpię pół godziny. Budzi mnie chłód – w końcu to zima „a kiedy ma być zimno, jak nie w zimie”.
Poszedłem do centrum, które tętniło już popołudniowym życiem. O 16.30 Marcin pisze, że jak zdążę dotrzeć we wcześniej umówione miejsce to za 20 minut odbierze mnie stamtąd Ania – jego żona – z dzieckiem.
Udaje mi się zdążyć, mimo konieczności powrotu po plecak do przechowalni bagażu. Ania rozpoznaje mnie po czapce, bez większych problemów. Razem jedziemy po Marcina, ostatni raz widziałem go 7 lat temu w Argentynie, po powrocie do Polski od razu wyjechał z żoną do Australii, gdzie mieszka już na stałe. Wieczór w ich domu mija nam na rozmowach.
15 czerwca
Rano ruszamy nad ocean piękną, malowniczą drogą – Grand Ocean Road. O 17 wracamy z powrotem do Melbourne, gdzie żegnam się z Marcinem. Idę do wypożyczalnie samochodów. Biorę moją KIE RIO i powoli ruszam w drogę. To w tym przypadku dobre stwierdzenie, kierownica jest po prawej stronie, są godziny szczytów, a Melbourne to największe miasto po jakim do tej pory jeździłem. Cholernie się boję! Nie wykupiłem pełnego ubezpieczenia, bo uznałem, że jest za drogie (drugie tyle co wypożyczenie samochodu, które kosztowała 231 dol). Jeżeli coś się stanie będę musiała zapłacić 4500 dol.
Nawigacja pokazuje mi, że mój cel jest odległy o ponad 200 km. Wyjeżdżam z Melbourne stres trochę opada, ruch trochę się zmniejsza. Dość sprawnie pokonuję kolejne kilometry.
Nagle drogę przebiega mi jakieś zwierzątko – niewiele większe od jeża – odbijam lekko w bok, a ono zawraca i wpada mi prosto pod lewe przednie koło. Słychać trzask, tak jakby pękła skorupa. Coś zaczyna dziać się z kołem. Zjeżdżam na stację. Oglądam, nic nie widać. Samochód jest cały, ruszam dalej.
Jadę powoli, ale gdy przekraczam 70 km/h coś zaczyna stukać. Zatrzymuje się. Okazuje się, że uszkodziłem nadwozie. Połamałem zaczepy, z których wypadły śruby. Jestem na odludziu. Próbuję wcisnąć nadwozie za zderzak z nadzieją, że to w jakiś sposób pomoże. Niestety nie pomaga. Szukam w myślach sposobu. Postanawiam odkręcić jedną śrubę z drugiego przedniego nadkola i tylnego. Dzięki nim prowizorycznie przykręcam nadkole. Ruszam powoli, trzymają.
W końcu udaje mi się dojechać do granicy parku. Staję na bocznej drodze – parku nie można biwakować. Jem kolację i zasypiam w mojej Kii.
16 czerwca
Budzę się o czwartej, a o szóstej ruszam dalej. Do granicy parku zostało mi jeszcze 50 km. Wjeżdżam do narodowego parku Australii – Wilsons Promontory National Park. Po drodze widzę pierwsze kangury i piękny wschód słońca.
Dojeżdżam do miejsca startu trasy, którą sobie na dzisiaj zaplanowałem. Szlak prowadzi drogą, później plażami i wraca do tego samego miejsca. Wybieram dłuższą opcję – ponad 30 km marszu. Idę sam. Czuję się jak w Parku Jurajskim. Co chwilę w gąszczu coś się rusza, słychać jakieś zwierzę, ptaki.
Dochodzę do plaży – widoki zapierają dech w piersiach. Spaceruję boso, woda w oceanie jest lodowata. Chwilę cieszę się tym widokiem i ruszam dalej – przede mną jeszcze 20 km, a dzisiaj muszę dojechać jeszcze pod Kościuszkę. Cała pętla ma 35 km i zajmuje mi prawie 7 godzin.
Jestem trochę zmęczony, ale wsiadam do samochodu. Przede mną następny cel – Kościuszko. Nawigacja prowadzi mnie skrótami. Po chwil malownicza droga zamienia się z szerokiej i ubitej w wąską i niebezpieczną – z jednej strony są skały, z drugiej przepaść z rzeką w dole. Dobrze, że samochód ma GPS – jeśli spadłbym w przepaść, to tylko po jego sygnale, ktoś mógłby mnie odnaleźć. Taka droga ciągnie się przez 80 km. Co chwila wyskakują kangury, wombaty, a nawet dzikie konie. W dzień musi być tu naprawdę pięknie. Po kilkudziesięciu kilometrach zatrzymuję się na 20 minut. Zmiana czasu zaczyna dawać się we znaki. Nie daję za wygraną i po chwili ruszam dalej. Jest po dwudziestej trzeciej, kiedy dojeżdżam na miejsce. Mam kierować się do końca drogi Kościuszko Road. Jadę, znaki przy drodze co chwilę informują mnie, że powinienem mieć łańcuchy. Na dole jest informacją, że za ich brak jest 300$ kary. Dojeżdżam do bramy parku. Jest 23.30, chcę kupić bilet, który kosztuje 29 $ za dzień. Pani pyta czy mam łańcuchy, udaje, że nie rozumiem, ale na niewiele się to zdaje. Pani jest nieugięta i cierpliwie tłumaczy mi, że muszę je pożyczyć. Mogę to zrobić w wypożyczalni, która będzie czynna dopiero rano.
Poddaje się! Wracam 10 km i „rozbijam obóz” na poboczu. Rano zamierzam pożyczyć łańcuchy i ruszyć na podbój góry. Cały czas zachodzę w głowę, po co te łańcuchy, skoro nigdzie nie ma śladu śniegu. Zasypiam przed północą.
17 czerwca
Budzę się o 7, jem szybkie śniadanie, pakuję plecak. Początkowo pomyślałem żeby iść na szczyt w „adidasach”, ale stwierdziłem, że trochę nie wypada – w końcu jest to „Korona Ziemi”. Jadę na stację benzynową i pożyczam łańcuchy. Ich cena lekko podrożała 45 $ za dzień.
Jadę do bramy Parku, proszę o bilet i czekam na pytanie o łańcuchy, które świeżo pożyczone leżą w samochodzie. Z wypiętą piersią, pytam starszej pani w okienku jak daleko jest do szlaku na szczyt. Dumnie opowiadam, że będę tam dzisiaj wchodził. Pani patrzy na mnie ze zdziwieniem i mówi, że spadł śnieg, więc szlaki są zamknięte i nie można iść na szczyt. Uginają się pode mną kolana. Pani ciągnie dalej – jest śnieg więc w górach jest bardzo niebezpiecznie i można się zgubić. Spokojnie pytam, co mogę w takim razie zrobić, żeby „zobaczyć” górę. Jedyne co może mi zaproponować to przejazd się do końca drogi, na przełęcz Charlott Pass i „pooglądanie” góry z tarasu. Kupuję bilet wstępu – w oficjalnej wersji na taras.
Droga ciągnie się przez 30 km, prawie cały czas pod górę. Miejscami zaczyna pojawiać się śnieg. Mijam pierwszy szlaban, który najprawdopodobniej jest zamykany, gdy spadnie dużo śniegu. Zaczynam zastanawiać się czy wystarczy mi paliwa, gdy wjeżdżałem do Parku mogłem przejechać jeszcze 150 km, nie przewidziałem, że będę jechał cały czas pod górę. Śniegu zaczyna przybywać – naprawdę zaczynam rozumieć po co potrzebne są łańcuchy. Nawet przechodzi mi przez myśl, że jeśli tak dalej pójdzie to będę musiał je założyć.
Dojeżdżam do przełęczy. Jestem sam, zostawiam samochód i szybko idę w kierunku szlaku. Boję się, że ktoś może mnie zatrzymać. Przy wejściu widzę informację, że żeby wejść na szlak trzeba mieć GPS, jest też ostrzeżenie, że jest ślisko i dość niebezpiecznie. Jestem przygotowany na ryzyko, idę. Ścieżka jest szeroka i idzie się dość szybko. Co kawałek są wsadzone tyczki oznaczające szlak. Jest coraz więcej śniegu i robi się coraz bardziej ślisko.
Dochodzę do schroniska na 2030 m n.p.m. Wchodzę do środka, jest czysto, schludnie, przy piecu leży spory zapas drewna. Jak się później dowiaduję wybudowano je po śmierci kilku wspinaczy, którzy zbłądzili w drodze na szczyt.
Kilkaset metrów przed szczytem łączy się kilka dróg. Dłuższy, trudniejszy szlak, który również prowadzi do przełęczy na której zostawiłem samochód. Idę dalej w kierunku szczytu.
O godzinie 10.50 (2.50 czasu polskiego) staję na najwyższej górze Australii. Góra Kościuszki 2228 m n.p.m. – mój szósty szczyt w Koronie Ziemi.
Robię zdjęcia, kręcę film i po niecałej godzinie zaczynam schodzić. Na szczycie strasznie wieje i bardzo szybko marzną mi dłonie, dobrze, że miałem ze sobą rękawiczki.
Dochodzę do rozwidlenia, decyduję się na dłuższą i trudniejszą drogę – dzięki temu zrobię pętlę, a przy okazji zobaczę, podobno bardziej malowniczą ścieżkę. Po 5 km przekonuję się, że to nie była dobra decyzja. Szlak nie jest oznaczony tyczkami, a śnieg przykrywa ścieżkę do tego stopnia, że trudno ją znaleźć.
Po dziewiątym kilometrze już wiem, że się zgubiłem. Błądzę w krzakach – kosodrzewinie pomieszanej ze śniegiem. Ma przemoczone buty – ze śmiechem wspominam mój pomysł założenia adidasów. Wybieram najłatwiejsze przejścia, trawersują stoki. Idzie się bardzo ciężko. Używam GPS z zegarka i on pomaga mi znaleźć drogę. Po drodze zjadam dodatkowe batony, które na szczęście wrzuciłem do plecaka. Już wiem, że zbyt lekkomyślnie poszedłem do góry. Zlekceważyłem ją i za to zapłaciłem.
Po nadłożeniu prawie 3 km odnajduję ścieżkę – 400 m przed samochodem. Okazuje się, że szedłem za nisko – prawie 600 m w pionie ze szczytu.
Na parkingu wyciskam wodę z butów i skarpetek. Góra pokazała mi moje miejsce w szeregu. Rzucam ostatnie spojrzenie na Kościuszkę z platformy widokowej i ruszam w drogę powrotną, po drodze oddaję łańcuchy.
Przede mną 500 km, jadę do Sydney.
Po drodze przejeżdżam przez stolicę Australii – Canberre. W Sydney mam się spotkać ze znajomą Marcina – Miśką, która mnie przenocuje. Dojeżdżam na 22.30. Padam ze zmęczenia, przed zaśnięciem Miśka opowiada mi jeszcze, co i jak zwiedzać jutrzejszego dnia.
18 czerwca
Wstaję ok. 8, przed 9 jadę już kolejką do centrum. Wysiadam pod ratuszem, skąd ma się rozpocząć trzygodzinna wycieczka po najważniejszych punktach centrum Sydney. Zwiedzam w deszczu, dopiero po dwóch godzinach przestaje padać. Wycieczka kończy się w okolicach opery. Dalej zwiedzam na własną rękę, kupuję pamiątki, wysyłam kartki. Mam w planach spróbowanie mięsa z kangura, ale udaj mi się znaleźć tylko jedną restaurację przy operze, która je podaje. Danie kosztuje tam 50$. Piszę w tej sprawie do Miśki. Proponuje mi kupienie mięsa w supermarkecie i zrobienie go u niej w domu.
Jest 18, Miśka będzie w mieszkaniu za dwie godziny. Podczas całego dnia zwiedzania zrobiłem 25 km. Spotykam się z Miśką, jedziemy jeszcze nad zatokę żeby pooglądać Sydney nocą. Po drodze kupujemy mięso z kangura i przyrządzamy je u niej w mieszkaniu. Jak smakuje? Wyglądem przypomina wieprzowinę, w smaku jest słodkie. Niektórzy mówią, że przypomina kurczaka, ja nie wyczuwałem kurczaka.
19 czerwca
Wstaję o 6, o 11 mam samolot do Kuala Lumpur,a stamtąd na Bali. Miśka odwozi mnie na lotnisko, w podziękowaniu za pomoc zapraszam ją oczywiście w Bieszczady. Po drodze odstawiam wypożyczony samochód.
20 czerwca
Ląduję na Bali przed drugą w nocy. Agencja która organizuje moją wyprawę ma przysłać po mnie dziewczynę, która odbierze mnie z lotnika. Wchodzę do hali przylotów, szukam wzrokiem kartki z moim imieniem, nigdzie jej nie dostrzegam, chodzę po lotnisku. Bardzo szybko przyczepiają się do mnie nachalni taksówkarze, którzy oferują przejazd. Szukam dziewczyny, nie dostrzegam jej. Puszczam SMS do szefa agencji. W tym samym momencie podchodzi do mnie dziewczyna i pyta czy jestem Łukasz, prawdopodobnie nie wypatrzyłem jej wcześniej w tłumie. Jedziemy do hotelu, ok 10 km. Po przyjeździe na miejsce umawiamy się na rano, na dopełnienie formalności i sprawdzenie sprzętu. Kładę się spać o 4.
Dalsza część tej wyprawy to Puncak Jaya