Europa | Rosja | Elbrus | 26.06-08.07.2009
Można byłoby napisać, że pojechaliśmy, zdobyliśmy i wróciliśmy. Ale wszystko to wymagało nieco więcej organizacji. A więc po kolei. Pewnego listopadowego wieczoru postanowiłem poszukać przez Internet ekipy na wyjazd w Alpy. Los jednak chciał inaczej i tak oto poznałem Piotrka, który szukał składu na Elbrus. W ten sposób wspólny wypad w Tatry zimą zaowocował pięcioosobowym zespołem: ja (Sanok), Piotrek (Łódź), Łukasz (Łódź) – dalej jako Glaza, Michał (Rzeszów) oraz Dorota (Warszawa). Później wizy i inne formalności i w końcu 26.06.2009r ok. 7 rano spotykamy się w Przemyślu. Plan prosty. Do granicy busem, przez granicę na nogach i do Lwowa marszrutą (takim ukraińskim busem). Teoretycznie pięknie – przynajmniej do granicy. Po minięciu polskiego okienka wypełniamy ukraińskie papierki – oczywiście źle, o czym informuje nas średnio przyjemna pani. W czasie gdy my wypełniamy na przejście nadciągają tłumy – grupa Niemców, kolonia ukraińska i mnóstwo „mrówek”. Przy tym całym zamieszaniu o mało nie złamano mi ręki, która zaklinowała się w kratach. Tłum napierał na nas, a my mieliśmy na sobie trzydziestokilowe plecaki. Jakimś sposobem przedostaliśmy się na Ukrainę (po 2 godzinach). Jest marszruta, wsiadamy płacimy po 14 hrywni i jedziemy. W busie widnieje duży zabawny napis: „apteczka u wodza”. Tak mnie to rozbawiło, że chciałem zrobić zdjęcie, a tu psikus – popsuł się aparat – i to jedyny sprzęt do nagrywania filmów. Zdjęcia nie zrobiłem i przekazałem smutną informację reszcie – nie będziemy mieć filmików z wyprawy. Taka pierwsza kłoda. Wyboistą drogą dojechaliśmy do Lwowa. Idziemy na dworzec (PKP). Tam znowu niezbyt przyjemni ludzie w informacji i kasach, ale kupujemy bilety typu plackarta do Rostowa nad Donem (już w Rosji).
Odjazd 15:34. Trochę nurtuje nas napis na biletach Lwów- Pierwomańsk, ale skoro pani w kasie mówiła, że Rostov to tak jest. Staramy się tym nie przejmować. Kupujemy mapę Ukrainy żeby wiedzieć gdzie jesteśmy i wsiadamy do pociągu. Plackarta jest bardzo specyficznym „otwartym” wagonem sypialnym, w którym mieści się pokaźna ilość osób. Miła pani odpowiedzialna za porządek w wagonie daje nam pościel.
Drogę umilają nam gry w karty – najlepsza gra jest w Pana od dwójek :). Karty pomagają choć trochę zapomnieć o doskwierającym upale. Wieczorem śmiejemy się z Dorotą, żeby bardzo nie wiercić się na łóżkach, bo śpimy na pięterku i moglibyśmy potłuc się spadając z góry, ale Dorotka uspokaja mnie mówiąc, że ostatni raz spadła z łóżka mając 3 lata, więc będzie dobrze. W dobrych nastrojach zasypiamy. Ok. 0:30 budzi mnie łomot. Zaspany pomyślałem, że spadłem z łóżka, ale sprawdzam – jestem cały, natomiast Dorota leży na dole i właśnie podnosi ją jakiś Rosjanin. Wyglądało groźnie, ale został „malutki” siniaczek (foto zrobione już pod Elbrusem).
Następnego dnia (27.06.2009) ok. 15 przekraczamy granicę Ukraińsko-Rosyjską. Poszło bez zgrzytu. W stacji docelowej mamy być na 17:15 i tak też jesteśmy, ale nie w Rostovie tylko w Pierwomańsku. I jak tu dogadać się z „tubylcami”, skoro my ni w ząb rosyjskiego, a oni ani polskiego ani angielskiego. Po zawiłych tłumaczeniach „na migi” okazało się, że jesteśmy na przedmieściach Rostova i do dworca głównego (golowy wogzał) trzeba jechać busem (rosyjską gazelą). W końcu jesteśmy na dworcu. Po drodze poznaliśmy przyjaznych, podchmielonych młodych Rosjan. Spoko, mamy pociąg do Mineralnych Vód, o 23:25, ale gdzie rozmienić dolary na ruble. Idziemy do taksiarzy, podobno oni wiedzą wszystko – rzeczywiście wiedzą:) Rozmieniamy, po niezbyt korzystnym kursie, 2800 rubli za 100 dolarów. Mamy kasę, kupujemy bilety. I jeszcze drobne zakupy na dworcu i jedziemy. W Mineralnych Vodach jesteśmy na 6:30 (28.06.2009), i zaraz po wyjściu z pociągu zagaja nas koleś, który chce nas zawieźć do Terskola. Dobrze, że trafili się młodzi Rosjanie, którzy dobrze mówili po angielsku i dogadaliśmy się co do transportu. Stwierdziliśmy, że musimy jechać najpierw, do Nalczika, a później do Terskola. W Nalcziku mieliśmy załatwić meldunek. Oczywiście nie załatwiliśmy nic, bo była niedziela. W drodze do Treskola podziwialiśmy ładne widoki i dziwiliśmy się ilością milicji na drogach i luzem biegającego bydła – coś niesamowitego. Podziwialiśmy również rosyjską „architekturę”.
Po południu dojechaliśmy na miejsce. Na nasze szczęście znaleźliśmy obóz rosyjskich alpinistów, którzy budują schronisko w siodle pomiędzy wschodnim i zachodnim wierzchołkiem Elbrusa, na wysokości 5300m. Rozbiliśmy namioty, i zaczęliśmy zwiedzać okolicę.
Rosjanie, którzy dobrze mówili po angielsku, pokazali nam gdzie można wziąć prysznic – jakiś dom za 50 rubli od osoby, no i zaczęliśmy się integrować z nimi.
Została sprawa meldunku, którego należy dokonać w 3 dni od przekroczenia rosyjskiej granicy. Gdzieś wyczytaliśmy, że można to zrobić na poczcie. I taki mieliśmy plan na poniedziałek rano (plus rozmienienie pieniędzy). Ponadto poinformowali nas o krowach, które jedzą wszystko, co zostawi się poza namiotem. 29.06.2009 rano budzi mnie dziwny ryk. Hmm, coś jak łoś, ale myślę sobie, że tu nie ma łosi – raczej. No to może niedźwiedź? Ze strachem uchylam powolutku namiot i co ukazuje się moim oczom…
krowa buszująca w śmietniku. No tak, przecież mówili nam o krowach. Ze spokojem jeszcze zasypiam. Ok. 9 rano rzeczywiście dokonaliśmy meldunku na poczcie, więc nie trzeba było jechać do Nalczika. W sumie to pani na poczcie nie bardzo chciała to zrobić – coś mówiła o hotelu, że trzeba mieć zameldowanie, ale udaliśmy, że nie rozumiemy. Potem gdzieś zadzwoniła, wpisała jakiś adres na świstkach i skroiła nas na 1000 rubli (mamy meldunek!). Nawiasem mówiąc w Nalcziku załatwia się pozwolenie na poruszanie się w strefie przygranicznej, ale jeśli nie wybierasz się do Doliny Bezingi to nie potrzebujesz go. Później rozmieniliśmy dolary po korzystniejszym kursie niż w Rostowie, poszliśmy na zakupu i rozglądnęliśmy się jeszcze po okolicy.
Następnie udaliśmy się na Czeget (3500m) w celu aklimatyzacji. Towarzyszyli nam Rosjanie, a w zasadzie to my im.
Ja z Michałem wyszliśmy na szczyt, ale tylko, dlatego, że mieliśmy szczęście. Ale od początku. Trochę rozciągnęliśmy całą grupę i szliśmy na samym przedzie. Rosjanie poinformowali nas, że nie można przechodzić za niebieskie tablice, bo to jest już strefa przygraniczna i tam właśnie trzeba pozwolenie (poprusk). Bez niego są wysokie kary. Takie oto tabliczki:
Doszliśmy powyżej ostatniej stacji kolejki, gdzie na szlaku widniała niebieska tabliczka. Mieliśmy zawrócić, aż tu nagle schodzi ktoś z góry. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że jest to Rosjanin, który poradził nam iść granią – wtedy nie przyczepią się pogranicznicy i możemy wyjść na szczyt. Tak też robimy i udaje nam się to. Łączymy się z resztą podczas schodzenia przy kolejce.
W Terskolu idziemy do całkiem ładnej knajpki – nazwaliśmy ją żółw – ze względu na charakterystyczny dach w kształcie kopuły z łusek żółwia. I kogo tam spotykamy? Otóż młodych Rosjan, których poznaliśmy w Mineralnych Wodach. Pomogli nam wybrać miejscowe przysmaki, które okazały się rewelacyjne (w szczególności placki z ziemniaków z serem i sosem czosnkowych – nie mylić z plackami ziemniaczanymi).
Wieczorem integracja i plany. Następnego dnia wychodzimy w góry. Wstaję rano (30.06.2009) pakuję się, składamy namiot (mamy wspólny namiot z Michałem podzielony na pół) i wychodzę ok. 6:45. Reszta później, bo jadą kolejką do beczek, gdzie mamy pierwszy obóz, a ja idę na nogach – jak atakować to atakować. Piotrek ma nas rano zgłosić do służb ratowniczych – obowiązkowo należy zgłosić każde wyjście w góry i przewidywany powrót. Po drodze do Azau – wioski położonej na wysokości 2350m (jest tam stacja kolejki) mijam zdechłego osła, leżącego na poboczu drogi – obraz jakich nie widzi się w Polsce. Po 40 minutach dochodzę od stoku narciarskiego w Aza. Przede mną podejście do góry. Idzie się dobrze, widoki niezbyt rewelacyjne, ale jest ciekawie. Za drugą kolejką mijam rozwalony czołg – chyba stoi tam od czasów wojny. Przy trzeciej stacji zaczyna się śnieg, ubieram skorupy i dalej wio. Spotykam sympatyczną Szwedkę – bez palców u lewej dłoni (wygląda na odmrożenie) dźwigającą niezły majdan, tak zwany Python V120. A nawiązując do Pytona- Polacy z Sosnowca, których spotkaliśmy w Terskolu powiedzieli nam, że mijali Rosjanina, który miał bardzo, ale to bardzo duży plecak. Z tyłu napis Python V120 – tłumaczył wszystko. Tym mianem właśnie określaliśmy plecak Michała, który był nieźle napakowany. Doszedłem do beczek ok. 12:15. Rozglądam się, chodzę, szukam – nie ma ich. Piszę smsa, po chwili jest odpowiedź – jadą kolejką. Skoro mam trochę czasu to wyciągam karimatę i przyjemna zasłużona drzemka. Po około pół godziny budzi mnie głośnie chrapanie, jak się okazuje moje. Przecieram oczy i widzę moich kompanów – teraz oni szukają mnie. Rozbijamy namioty, szamanie,
a następnie aklimatyzacja do Pruita.
Pogoda zmienna jak na Elbrusie bywa, ale nie jest źle. Glaza ma problemy z rakami, w końcu niesie je w rękach, a w głowie obmyśla już misterny plan sprzedaży ich na allegro. Raki te, widać nawet na zdjęciach:
Dochodzimy do Priuta. Wchodzę do schroniska i widzę bardzo zrytą podłogę od raków – myślę sobie, że można wchodzić w rakach – spoko. Siadam spokojnie obok Piotrka. Po chwili wchodzi Michał, a tu ruski jak nie zacznie się wydzierać i pokazywać na raki. Zauważył też mnie, ale szybko ściągnąłem automaty przy nim. Jeszcze trochę pomarudził coś po nosem i przeszło mu. Generalnie należy pamiętać, drodzy turyści, że nie wolno wchodzić w rakach do Priuta.
Po chwili zjawił się Glaza z Dorotą, posiedzieliśmy chwilę i z powrotem do beczek, kolacyjka i nyny. Nadeszła noc, ale aby było ciekawie to nie taka zwykła. Rozpętała się solidna burza, wiatr, śnieg, błyskawice. Świetne efekty optyczno- akustyczne. Nie porwało nam tropiku (dobrze obłożyliśmy namiot kamieniami) i doczekaliśmy do rana.
01.07.2009 Ok. 6:30 wychylam głowę z namiotu, beczek nie widać, straszna zadymka, ale z czasem śnieg prószy znacznie mniej i zaczynamy się pakować. Glaza rozchorował się, brak apetytu, brak snu w nocy wycieńczyły go, a do tego odwodnienie. Czuje się fatalnie. Postanawia zawrócić do Terskola (zjechać kolejką) do bazy Rosjan. Widząc jego stan, nawet nie próbujemy go namawiać na pozostanie w górach. Ma dać znać jak będzie w bazie. Pakujemy się i wychodzimy nad Priuta, gdzie rozbijamy namioty, szamanie i aklimatyzacja do Skał Pastuchowa (4800m). Dostajemy info od Glazy, że jest w Terskolu. Dostał jeszcze leki od Rosjan i miejsce do spania. Wychodzimy aklimatyzacyjnie w trójkę, ja, Dorota i Piotrek. Michał stwierdza, że nie da rady teraz i pójdzie później. Do Pastuchowa dochodzę pierwszy. Tam rozmawiam z Polakiem mieszkającym w Chicago (po polsku potrafi powiedzieć tylko „na zdrowie”) oraz poznaję… Wojciecha Ostrowskiego z ekipą. Pan Ostrowski z resztą próbowali wejść na szczyt z niewidomym Pawłem Urbańskim. Atak przeprowadzili 30.06, jednak pogoda i samopoczucie Pawła przechyliło szalę i nie udało się im zdobyć góry. Szkoda, że nie poznałem osobiście Pawła. Jeszcze przed naszym wyjazdem czytałem na jego stronie o tej wyprawie i szczerze mówiąc liczyłem na spotkanie. W każdym bądź razie powiedzieli nam, że ma być okno pogodowe dzisiejszej nocy i pogoda ma się utrzymać do południa. Powiedziałem o tym Dorocie i Piotrowi. Decydujemy, że jeśli będziemy dobrze się czuć wieczorem to atakujemy w nocy. Schodząc spotykamy Michała, który czuje się średnio. W namiocie postanawiamy atakować we trójkę, Michał odkłada atak na kolejną noc, o ile pozwoli pogoda. Topienie śniegu, syta, kaloryczna kolacja i spanie.
02.07.2009 pobudka o 1 w nocy, śniadanko (w sumie bez apetytu, ale trzeba), spora ilość płynów i w drogę. Wychodzimy na szlak o 2:15.
Idziemy szybkim, równym krokiem. Dołączają do nas Rosjanie, ale później zostają z tyłu. Mijają nas ratraki, które wywożą „alpinistów” od beczek do skał Pastuchowa za jedyne 600 euro. Przy skałach poznajemy Polaków: Łukasza i Michała. Dalej idę z nimi, Dorota i Piotrek zeszli z tempa. Idzie nam się bardzo dobrze, mamy równe tempo, a to jest dla mnie podstawa – nie męczę się bardzo. Powyżej skał Pastuchowa zaczyna się trawers.
Wbrew nazwie nie jest to poziome przejście, a ostra walka ze wschodnim wierzchołkiem, jest stromo i zimno, ale wszystko rekompensują widoki. Słońce zaczyna wschodzić. Dochodzimy do siodła, odpoczywamy.
Przed nami ostro pod górę. Poruszamy się mozolnie, Michał wyraźnie osłabiony pozostaje lekko za nami. Jest bardzo stromo, raki należy solidnie wbijać w śnieg, aby nie zjechać. Po kliku krokach musimy robić przerwę na wyrównanie oddechu. W pewnym momencie zaczepiłem rakiem o stuptuta i przewróciłem się. Szybkie wbicie czekana i… leżę, nie zjechałem. Kilka oddechów, wstaję i dalej pod górę. Wydaje się, że jesteśmy już tuż tuż, to na pewno za tą „górką”, po przejściu jej okazuje się, że to na pewno za tą następną i tak prawie w nieskończoność. Dochodzimy do wypłaszczenia. Spotykamy dwóch polaków z zespołu Pawła Urbańskiego – poznałem ich wczoraj. Do szczytu mamy ok. 30 min. Dodaje to sił. Po dłuższej chwili dochodzę na szczyt. Jest 11:28 czasu odpowiedniego dla Kabardo-Bałkarii (republiki wchodzącej w skład Federacji Rosyjskiej), czyli miejsca, w którym znajduje się Elbrus. Stoję na wysokości 5642m. Są tam 4 osoby. Dochodzi Łukasz i Michał – wspólna euforia. Po chwili wydrapuje się zielony na twarzy norweg, który ze zmęczenia zaczyna wymiotować. Słoneczko świeci rewelacyjnie (co chwilę duża ilość blokera na twarz), chmury podnoszą się, ale widoki i tak boskie. Pogoda sprawdziła się. Sesja foto i na dół.
W siodle spotykamy Dorotę i Piotrka, mieli dłuższy odpoczynek w siodle, ale atakują dalej. Idziemy dalej, śnieg jest rozmiękczony. Przykleja się do raków – nie pomagają antisnowy. Albo świeci słońce, albo pada śnieg i wieje zimny wiatr. I tak na zmianę, ciepło, zimno. Przechodzimy przez trawers. Decydujemy się na tak zwany „dupozjazd”, który zaoszczędza nam sporo czasu. Po chwili jesteśmy poniżej Skał Pastuchowa. Pogoda zła, widoczność na max 50m. Do namiotu dochodzę o 15:15 – równe 13 godzin ataku. Picie, nasmarowanie zaczerwienionego noska i drzemka. Wstaje ok. 17. Dalej nie ma Piotrka i Doroty, ale w chwilach bardzo dobrej widoczności widać 2 postacie powyżej Pastuchowa. Dochodzą do namiotów po dwudziestej. Są wykończeni. Dorota poparzyła twarz, Piotrek usta. Zdobyli szczyt.
Spokojnie zasypiamy. Michał wychodzi w nocy, po drodze również spotyka polaków i atakuje z nimi. Tak mocno spałem, że nawet nie słyszałem jak wychodził, a wyszedł ok. 1:30. 03.07.2009 Rano piękna pogoda. Ogólny odpoczynek, sesja foto i dalsze plany.
Dorota z Piotrem zjeżdżają na dół, ja czekam na Michała i jak przyjdzie do 18 to również schodzę (na nogach). Jutro idziemy na wodospad. Michał przychodzi o 17, zmęczony, ale widać że wszystko ok – lekko poparzona buźka. Postanawia zostać na noc, ja biorę plecak i heja.
Po drodze widać bardzo „soczystą” tęczę, jeszcze nie widziałem tak żywych kolorów – zdjęcia nie oddają całości, heh.
Schodzę drogą, mijają mnie ogromne ciężarówy jadące z gruzem/ziemią na górę – nie wiem po co. W okolicy 2 kolejki mija mnie pierwsza, która jedzie na dół. Zatrzymuje się przy stacji, koleś otwiera zardzewiałe drzwi i… szok, szczęka mi opadła. Wysypał się przyjemny basik z cudownymi wysokim tonami. Czyściutka Turecka muzyczka, jednym słowem miód dla uszu. Sprzęt, który tam grał był gites! Wyprzedzam go i idę dalej. Koleś zabrał 2 osoby ze stacji. Mijając mnie zatrzymał się i coś tam mówiąc wskazywał głową na burtę – żebym wsiadał to mnie podrzucą na dół. Szybkim zdecydowanym ruchem głowy odmówiłem. Po pierwsze było to 3 podchmielonych zakapiorów, a po drugie nie wiem jak bym tam wyszedł z plecakiem. Dochodząc do Aza, mija mnie jeszcze jedna ciężarówa, też zatrzymuje się i proponuje podrzucenie (jest już sporo osób na pace), ale twardo odmawiam, zostało max 20 min. do wioski, a szczyt będzie zdobyty na nogach. W Terskolu jestem po 20, kolacyjka, plany na następny dzień i kima.
04.07.2009 rano ociągamy się jak możemy. Idę nas wykreślić z ewidencji służb ratowniczych. W końcu zbieramy się i idziemy nad wodospad „Włosy Kobiety”. Rosjanie twierdzili, że idzie się tam od 45 min do 1h30min. My tymczasem idziemy i idziemy, podziwiamy krajobraz, zrzucamy kamienie w przepaść (i patrzymy gdzie się doturlają 😉 ), robimy foty.
Mówimy sobie, że to już będzie za tym wzniesieniem, ewentualnie za zakrętem i tak zeszło nam dwie i pół godziny. Aż tu nagle za zakrętem ukazuje nam się wodospad. Jednym słowem piękny. Warto było iść. Sesja i do bazy.
W Terskolu Piotrek i Dorota idą po pantenol do apteki,
a ja z Glazą do obozu zobaczyć, co u Michała. Namiot rozbity, a Michała nie ma. Spotykamy go koło knajpki – był na necie. Idziemy na plackową ucztę – każdy marzył o tych plackach będąc w górach. Jemy podwójne porcje plus przystawki i napchani idziemy do bazy Rosjan.
Po drodze zaopatrujemy się w sprzęt na ognisko – robimy pożegnanie, w końcu Rosjanie przyjęli nas jak swoich. Ognicho udaje się bardzo. Najlepsze są opowieści rosyjskiego ratownika (coś jak GOPR). Przy okazji pytamy czy prawdą jest to, że beczki są po paliwie rakietowym i czy to Polacy spalili Priuta. Otóż beczki zostały specjalnie zrobione dla pracowników na Syberii, a później przetransportowane tutaj (mają około 30 lat). Co do Priuta to nie byli to Polacy tylko Słowacy. Kamień spadł nam z serca, a plotki, które można przeczytać na polskich stronach są tylko plotkami.
Miło mija czas, ale w końcu idziemy spać. Jutro wyjazd.
05.07.2009 wstajemy ok. 8. Razem z Michałem idziemy pod Czeget na targ, gdzie jest bardzo duży wybór pamiątek. Kupujemy trochę rzeczy oraz pyszne szyszki zalewane jakimś syropem – niebo w gębie. Do tego bierzemy na spółkę pół litra jakiegoś przecieru z ziół, który też bardzo dobrze smakuje – takie „egzotyczne jedzenie”. Wracamy do Terskola i pakujemy resztę gratów. Okazuje się, że nie mamy driengów, a jest niedziela i nie ma gdzie rozmienić. Idę po pomoc do Rosjan, którzy rozmieniają nam bez problemu dolary (po najlepszym kursie). Żegnamy się z nimi i idziemy na busa.
Pytamy dzidka pierwszego w kolejce za ile weźmie nas do Mineralnych – mówi, że 3000 rubli, śmiejemy się z niego i siadamy na „ławeczce”, niebawem ma być autobus, więc mamy czas. Po chwili podchodzi i oferuje, że zawiezie nas za 2500. Już jest lepiej, ale uparcie siedzimy dalej. Okazało się, że autobus nie jedzie. Targujemy się do 2000, ale nie da rady. Michał idzie zagaić do innego kolesia, który ma przyciemniane szyby i ładne naklejki na samochodzie. Po chwili wraca i mówi nam – za 2500, ale kierowca mówił, że ma nowoczesną maszynę. Spoko, niech będzie, nie idziemy do dziadka. Jeszcze mówimy do niego, że tamten zabrał nas za 2000. Okazuje się, że maszyna rzeczywiście nowoczesna, głośniczki magnat fajnie mruczą, podwieszone dvd. W drogę. Jak mogłoby się obyć bez kontroli milicji. Co chwilę nas zatrzymują, ale kierowca płaci łapówki i jedziemy dalej. Po drodze mijamy rozwalony radiowóz milicji – odpadło koło, mieliśmy niezłą bekę. Nasz wynajęty nowoczesny bus okazał się jednak nie tak nowoczesny, gdy zaczęła się ulewa. W środku padało na nas mniej niż na zewnątrz, ale było mokro. To z szyber dachu, to z drzwi, ale dojechaliśmy do Mineralnych. Teraz dostać się na dworzec bez kontroli. I udaje nam się. Wchodzimy na dworzec a tu… milicja, i już paszporty do kontroli, po co wy tu są i takie tam. Dochodzimy do kas. Nie ma biletów na dzisiaj – krótko dopowiada kasjerka, po dogłębnej rozmowie, okazuje się że jest 5 miejsc plackartnych na następny dzień do Kijowa. Cena decyduje o wszystkim. Śpimy na dworcu, no chyba że zostaniemy wyproszeni. Znowu brakło driengów (rozmieniliśmy mniej żeby nie zostało nam rubli). Ja akurat miałem na bilet, tak, że luz. Piotrek poszedł z Dorotą rozmienić dla reszty. Wyszli z dworca, a tu milicja zgarnęła ich do budy i znowu paszporty i tak dalej. Udało im się szybko zbyć milicjantów. Nie mieliśmy problemu z milicją i kontrolami, bo solidnie wypełniliśmy wszystkie druczki, i zawsze trzeba mieć komplet przy sobie. Poszli oczywiście do taksiarza rozmienić kasę, zawiózł ich gdzieś, ale rozmienili i przyjechali z powrotem. Kupiliśmy bilety i zajęliśmy strategiczne miejsca na poczekali – w kącie, tak żeby nikt nie mógł nam buchnąć gratów. Decyzja – śpimy na zmianę. Ciężko było zasnąć, bo po pierwsze strasznie gorąco, po drugie różne zapachy na sali. Ale najgorsze było w powietrzu, a mianowicie komary, prawie tak duże jak wróble. Oby do rana.
Spało całkiem sporo osób (w tym trochę bezdomnych).
06.07.2009 Rano zwiedzanie Mineralnych – na zmiany oczywiście. Najpierw ja z Michałem. Obowiązkowo w mieście Lenin i czerwona gwiazda z wiecznym ogniem.
Po powrocie na dworzec obowiązkowe wylegitymowanie i poszła druga zmiana na miasto. Pociąg mamy o 14:23. Siedzimy już wszyscy, zbieramy rzeczy, a tu podchodzi pan pod krawatem i pani ubrana na biało- czarno i co chcą … dokumenty oczywiście. Oglądają, wertują, szukają, żeby do czegoś się przyczepić i coś tam bełkoczą, ale mówimy im, że jest wszystko Ok i zaraz stąd wyjeżdżamy. Dają sobie spokój. Jak zwykle punktualny pociąg podjeżdża, wsiadamy i w drogę. Kierownikiem wagonu okazuje się koleś z pokaźnym brzuchem i dość chamowaty. Od razu dostał ksywę borsuk. To ten w tle w niebieskiej koszuli.
Ogólnie podróż minęła bardzo sprawnie (nikt nie spadł), a poza tym poznałem bardzo uroczą Ukrainkę o imieniu Ania, która bardzo dobrze mówiła po angielsku (dobrze jest znać kilka słów poza „my name is”).
07.07.2009 około 16 dojechaliśmy do Kijowa. Na dworcu tłum, nieprzyjemne panie w kasach, ale po kilku podejściach kupujemy bilety do Lwowa na 23 z minutami. Mamy kilka godzin. Idziemy coś szamać do knajpy, a później zwiedzanie. Kijów okazał się bardzo ładnym miastem z bardzo dużą ilością cerkwi.
Podczas powrotu na wogzał (dworzec) złapał nas deszcz. Mokrzy, wsiadamy do pociągu, teraz jest sympatyczna pani kierowniczka, a my mamy bardzo dobre humory.
08.07.2009 Na 7 rano jesteśmy we Lwowie. Stąd tylko busem na granicę i już prawie w domu. Zapakowaliśmy się. Ścisk taki, że nie ma gdzie palca włożyć, a za nami siedzą starsi panowie – Polacy, którzy tak sypią dowcipami, że modlę się żeby już dojechać na granicę, bo boli mnie brzuch ze śmiechu. Jesteśmy w Szegini (czy tam Szeginiach), jeszcze zakupy i na granicę. Ukraińska odprawa przeszła Ok (zaciekawienie w moim paszporcie wzbudziły wizy). Podchodzimy do polskiej odprawy, a tam tłum ludzi. Stoimy cierpliwie, a tu pogranicznik mówi, że panowie mogą wejść bez kolejki. Idziemy, ale Dorota zostaje. Przeszliśmy kontrolę bez najmniejszego problemu. Okazało się, że pani celnik chce się popisać i bardzo ostro kontroluje kobiety, stąd kolejka dla kobiet. Udało się załatwić Piotrkowi, aby wpuścili Dorotę też bez kolejki. I tak oto jesteśmy w Polsce. Jeszcze busik do Przemyśla i po 20 minutach jesteśmy tam gdzie spotkaliśmy się prawie dwa tygodnie temu. Piotrek z Glazą poszli po samochód, ja z Michałem na obiad a Dorota została z plecakami – żeby nie było, że zmusiliśmy ją, po prostu nie była głodna :). Nasza przygoda dobiegła końca: Michał poszedł na pociąg do Rzeszowa, Dorota, Glaza i Piotrek pojechali samochodem w swoją stronę, a ja jeszcze chwilę poczekałem na autobus do Sanoka. Ostatnie kilometry podróżny minęły dobrze. Cały i zdrowy (lekko poparzony nosek zagoił się) stanąłem w progu drzwi, żona uściskała i kazała iść się ogolić :/ – heh. (A tak na marginesie jak podoba się relacja to kliknij raz w reklamę.)
Podsumowując: wyprawa wypasiona, ale nie wolno lekceważyć sobie góry. Przed naszym atakiem służby ratownicze ściągały Polaka z siodła – stracił świadomość, ale na dole doszedł do siebie. Średnio na Elbrusie ginie 4 osoby rocznie. W tym roku zginęło już 3, a dwa lata temu 23! Jeden kolega z Katowic odmroził sobie trochę dużego palca u nogi – tak więc nic na siłę, rozwaga i spokój, bo jak mawiali starożytnie Rzymianie: „everything is ok., ale tylko spokój może nas uratować”. Pozdrawiam wszystkich górołazów i nie tylko – do zobaczenia na szlaku!
Foty z całej wyprawy (wykorzystane do relacji i filmu) autorstwa:
Łukasz Łagożny, Michał Korbut, Piotr Karwacki, Dorota Pawłowicz, Łukasz Kaczmarek,
dodatkowo z dnia ataku szczytowego: Michał Włoszczyk i Łukasz Gieltowski.