Wyniki: 39h 24m 26s ; 19 miejsce (na 280 startujących osób)
Do poduszki… Relacja z Biegu 7 Szczytów w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich
Sam pomysł biegu na dystansie „długie i męczące” ultra pojawił się w mojej głowie już dawno, dawno temu. Ponad 3 lata temu. Zawsze było jakieś „ale”: za mało treningów, za mało czasu, zawsze coś. W końcu zeszłego roku, na bazie sportowych, amatorskich, sukcesów (oczywiście moim zdaniem) zapisałem się na Bieg 7 Szczytów o długości 240 km. Wiedziałem, że będzie ciężko – dwie noce biegu, ogromny wysiłek. Nie uświadamiałem sobie jednak do końca, co to znaczy i jak to wygląda.
Mijały dni, tygodnie i miesiące przygotowań. Momentem kulminacyjnym miał być test formy na Biegu Rzeźnika w wersji Hardcore. Bieg ukończyłem, z moim kolegą Michałem (jest to bieg w parach), na dziewiątym miejscu. Nie będę ukrywał, bardzo mnie to podbudowało. Stwierdziłem, że jestem przygotowany na 240 km. Do tego zaraz po Rzeźniku, oprócz ogólnego zmęczenia tak naprawdę nic mi nie było. Nie miałem nawet zakwasów.
Start biegu zaplanowany był na 18 lipca o 18:00 w Lądku Zdroju. Oczywiście to nie jest tak, że na taki bieg pakuje się buty i jedzie się na start. Oprócz przygotowań fizycznych i psychicznych trzeba jeszcze mieć zabezpieczenie sprzętowe i żywieniowe. Co nie jest proste? Co to oznacza? Można sobie to wyobrazić na podstawie podróży samochodem. Zazwyczaj w ciągu dnia przeciętny Kowalski pokonuje samochodem ok. 40 km (badania z przełomu roku 2016/2017). Jeśli tym samochodem chcemy pojechać na wakacje, załóżmy 1500 km w jedną stronę, to wychodzi nam 3000 km, na około dziesięć dni. Średnio 300 km dziennie. Czyli 750% normy. Jak ma się to do samochodu? Bieg ma trwać około 46 godzin (limit 52 h, ja chcę złamać na pewno 46 h). Średnio biegacz, już doświadczony, biega 10 km dziennie, co na dwa dni biegu daje 20 km. Ja w dwa dni zrobię 240 km, co daje 1200% normy! Mam nadzieję, że teraz zauważacie, jak duże jest to obciążenie dla organizmu. Tak samo, jak przed podróżą musimy zrobić przegląd samochodu, tak przed biegiem trzeba zrobić przegląd ciała (podsumowanie formy i zdrowia) i sprzętu: opon – butów, paliwa – jedzenia, oleju – minerałów itd. Powiem szczerze, że jest to dość skomplikowane.
Skrupulatnie przygotowuję rzeczy na każdy przepak. Przepak jest to miejsce, gdzie można odebrać swoje rzeczy na trasie, które wcześniej deponujemy w biurze zawodów. Na naszej trasie takich przepaków ma być trzy. Pierwszy na 64 km, drugi na 130 i ostatni na 203 km. Oprócz przepaków są punkty kontrolne/nawadniające. Na punktach tych serwowane jest picie (woda, izotonik, cola) i drobne jedzenie (owoce, żelki, pomidory, sól, orzeszki…). Picie można zabrać na zapas, a nawet trzeba, do bukłaka, czy bidonu. Punkty takie są rozlokowane średnio co 15 km, choć zdarzają się takie co 21, czy 22 km i takie co 10 km. Dodatkowo na trzech punktach jest ciepłe jedzenie i na taki punkt czeka się z wielką dozą nadziei, że będzie to coś smacznego, co pozwoli zmotywować się do dalszej walki.
Staranie rozplanowuje więc rzeczy na każdy przepak. Rozdzielam odpowiednią, wcześniej policzoną ilość potrzebnych żeli energetycznych, batonów, wazeliny, koszulek, bokserek. Cała odzież oczywiście BRUBECK’a. W odpowiednie miejsce ląduje powerbank z kablami do ładowania telefonu i zegarka, buty, czy sandały na 230 km. Sandały? Tak sandały. Jeśli obiję zbyt mocno palce u nóg, to nie będę mógł biec, mało tego, nie będę mógł iść, więc ostatnie 40 km przejdę lub przytruchtam w sandałach. Z tak skrupulatnie założonym planem w środę 17 lipca, po południu udaję się do Lądka Zdroju, gdzie dojeżdżam tuż przed północą. Nocleg w pensjonacie, tym samym gdzie jest Weronika z mężem. Weronika, Sanoczanka, również startuje na 240 km. Rano spanie „ile się da”, ale dało się tylko do 7:15. Tak to jest, jak człowiek jest przyzwyczajony do codziennego wstawania do pracy o 5:30. Tuż przed południem stajemy w koleje, aby odebrać pakiety startowe. W powietrzu można wyczuć zapach buzującego testosteronu i przyszłej walki. Dalej już tylko oddanie przepaków, szybki obiad i jeszcze szybszy odpoczynek oraz ubieranie się. Kierunek start.
Po drodze spotykam sporo biegowych znajomych, co jest bardzo miłe. Nieubłaganie dochodzi godzina 18 – godzina zero!
Już tylko odliczanie od 10 w dół dzieli nas od startu. Miesiące przygotowań, oczekiwań, testowania sprzętu i jedzenia i oto jestem 3… 2… 1… START.
Wszyscy zaczynają zadziwiająco lekko i spokojnie. Ja również chciałem jak najdłużej biec zgodnie z planem. A mój plan zakładał podział całej trasy na 4 odcinki: od startu do pierwszego przepaku, od pierwszego przepaku do drugiego przepaku, od drugiego przepaku do trzeciego przepaku i wreszcie od trzeciego przepaku do mety. Na każdy odcinek zaplanowałem średnie tempo na kilometr i było to odpowiednio 7:30, 10:00, 12:00 i 16:00 min/km. Nie zatrzymywałem się na pierwszym punkcie. Miałem wystarczającą ilość wody i izo. Biegłem dalej, do kolejnego punktu oddalonego o następne 22 km. Wiedziałem też, że w Międzygórzu, na 47 km będzie czekał na mnie Emil (mąż Weroniki). Cały czas biegłem zgodnie z planem. Trzymając się cały czas środka drugiej dziesiątki biegaczy. Wszystko szło zgodnie z planem. Podbieg na Śnieżnik też, ku mojemu zdziwieniu bezproblemowo. Mijamy się na przemian z biegaczami, rozmawiamy o strategii, o jedzeniu. Często słyszę, że zaczęliśmy zbyt szybko i odpokutujemy to w drugiej części biegu. Zastanawiam się nad tym i może mają rację. Do tego dochodzi to, że na 130 km jest z nami bardzo mało biegaczy, którzy startowali razem z nami, a zostali w tyle. Może rzeczywiście za mocny początek, no ale cóż… zgodnie z planem. Pierwsze problemy zaczynają się przy zbiegu ze Śnieżnika. Mnóstwo luźnych kamieni, które ostro dają w kość. Do tego biegnę na razie w lekkich startowych butach, nie mają za wiele amortyzacji i stopy czują każdy wystający ząbek. No cóż, jeszcze chwilę i będę na 64 km, na przepaku, gdzie zmienię buty.
Wcześniej jednak spotykam Emila na punkcie, na 47 km. Dopiero w tym momencie zaczynam dostrzegać, jak wiele daje własny suport. Sama myśl, że ktoś czeka na kolejnym punkcie, dodaje sił. Pomoc przy nalewaniu izotonika, czy nawet pokazaniu gdzie można usiąść na 2 minuty i zjeść arbuza jest bezcenna. Ruszam dalej w ciemną noc, jest prawie północ. Tuż po drugiej w nocy dobiegam do pierwszego przepaku. Zmiana skarpet, wazelinowanie stóp, zmiana koszulki z wazelinowaniem ciała. Generalnie wazelina idzie wszędzie… tak wszędzie. Dzięki temu jest mniej podrażnień i obtarć. Jeszcze zmiana butów i uzupełnienie żeli oraz izotoniku i… wybiegam dalej w ciemną noc. Na szczęście księżyc jest prawie w pełni, co dodatkowo oświetla trasę, ale sądzę, że bardziej działa na psychikę, bo więcej po prostu widać dookoła. Widać lasy, góry, łąki. Wszystko przyprószone nocą, lekką mgłą i wszechobecną rosą. Zaczyna robić się trochę monotonnie i sennie, oby do wschodu słońca. Po drodze jeszcze 81 km i ciepłe jedzenie. Nie wypada mi komentować, ale przygotowany rosół bez klusek i wydzielone dla każdego po pół kubeczka, to była lekka przesada. Wbiegam na cześć czeską. Jest straszna. Niemające końca kilometry asfaltu. Jednym słowem męczarnia.
Po jakimś czasie wybiegam z lasu i widzę piękną miejscowość, ładnie czysto, muzyka dobiega z jakiegoś radiowęzła. Pomyślałem, że to dalej te cholerne Czechy, ale było jakoś tak inaczej. Na szczęście jestem już w Polsce, a tak pięknym krajobrazem przywitał mnie Duszniki Zdrój. Od razu lepsze samopoczucie. Odliczanie do 120 km, czyli połowy trasy. Patrzę jak nawiedzony co chwilę na zegarek. Kiedy w końcu złamię tę połowę. Jest! Teraz już z górki… jak bardzo się myliłem, o tym przekonam się już za 12 km.Biegnę dalej, cały czas przed siebie, staram się nie oglądać do tyłu. Od czasu do czasu ktoś dobiega do mnie i mnie wyprzeda. Zazwyczaj są to zawodnicy z krótszej trasy (130-tki).
Kudowa Zdrój. Niby spoko, niby fajnie, ale ten punkt przeraża. Jest tu trochę jedzenia, jest tu przepak. Oczywiście przebieram się w świeżą koszulkę i skarpety. Wazelina znowu wszędzie. Niestety ten punkt jest końcem dla wielu uczestników, bo właśnie tutaj można zejść z trasy i zostać sklasyfikowanym na krótszym dystansie. Mnie nie dopadają jeszcze takie myśli, już przecież tylko 110 km. Dostaję wiadomość od Emila, że Werka zeszła z trasy na 81 km przez problemy z żołądkiem. Dodatkowo mówi, że będą czekać na mnie na punkcie na 230 km, czyli na ostatnim przepaku.
Wybiegam, od razu zaczyna się mocna góra. Powietrze dołuje, jest przed burzą. Duszno, gorąco, nie ma czym oddychać. Wspinam się, wychodzę na łąkę, całkowicie odsłoniętą, słońce przypieka. Mam dość! To chyba najgorszy moment biegu. Tak, zdecydowanie najgorszy. W oddali wiedzę drzewa, czyli będzie cień. Powoli wręcz doczołguje się do nich, widzę pod jednym z nich mech. Kładę się na moment. Jest tak przyjemnie. Zamykam oczy, uspokajam oddech. Zaraz zasnę. Jest osiemnasta godzina biegu (piątek południe). Zmuszam się, żeby jak najszybciej wstać i biec dalej. Wiem, że jak zasnę to po mnie. Zbieram się w sobie i lecę. Kolejny punkt to Pasterka i tam ma być ciepłe jedzenie, to tylko 15 km. Biegnę praktycznie cały czas sam.
Pasterka. Piękny punkt. Dlaczego piękny? Bo jest tu full jedzenia. Pomidorówka, żurek, sernik, jabłecznik. I to wszystko jest tak pyszne. Zapominam na chwilę o tym, gdzie jestem. Ale bez przesady, nie objadam się za bardzo, bo zaraz zwrócę całe jedzenie. Żołądek jest już dość wrażliwy, cały czas spięty. Piotrek Hercog radzi, aby przez Szczeliniec, biec tak jak wydaje się, że jest to główna droga, i trzymać się mostków. Przede mną właśnie Szczeliniec Wielki, który nie jest znaczony. Po stromym podejściu pokonuję go bez większych problemów, ale po zbiegu z niego zaczyna się dramat. Tuż przed skalnymi grzybami, dopada mnie sen. Jego siła jest ogromna. Zasypiam na stojąco, podczas biegu o mało nie wybijając sobie zębów. Człowiek wchodzi w ciekawy stan. Pole widzenia zaczyna się mocno zawężać. Przestają docierać inne bodźce, nie słyszy się wyraźnie, nie rozróżnia się smaków. Pijąc izotonik, zastanawiałem się, czy nie pomyliłem go z wodą, bo smakował tak samo. To było ogromne zmęczenie. Usiadłem na jakiejś ławce i zamknąłem oczy na pięć minut. Nie wiem, czy spałem, ale usłyszałem ludzi i zerwałem się dalej w galop.
Po skalnych grzybach dobiega do mnie Jarek. Jest ok. 165 km. Mówię do niego, że spróbuję biec jego tempem, bo od kilku kilometrów mam spory kryzys. Udaje mi się utrzymać jego szybkość i zaczynamy biec w parze. Biegnie się dobrze, o wiele lepiej niż samemu. Kilometry zaczynają w końcu uciekać. Rozmawiamy o wszystkim, o biegach, o pracy, o rodzinie, o dzieciach i naszej młodości. Dopada nas druga noc. Jest dużo gorzej niż poprzedniej. Tempo biegu spada, strasznie chce się spać. Kofeina pomaga tylko na chwilę. Przed nami ostatni przepak na 203 km, oby przełamać te 200 km. Wtedy zostanie nam do pokonania ostatni maraton i już koniec, meta. Niestety najgorsza cześć jest pomiędzy 190, a 200 km. Tracimy tam wiele czasu, walczymy ze swoimi słabościami. Mam zwidy. Widzę blondynkę wśród drzew która macha do mnie. Później kota, którego mieliśmy kiedyś, czyli 20 lat temu, idzie dumnie przy ścieżce. Pomimo bardzo dobrego światła z czołówki praktycznie nie wiedzę gdzie stąpam. Oby przekroczyć 200 km, tylko ta myśl trzyma mnie przy kontynuowaniu biegu. Do tego jest tam Emil, który pomoże ogarnąć wszystko. Przełamuje dwusetny kilometr. Jeszcze trzy i punkt. Brak mi sił zasypiam. Będę musiał przespać się na punkcie. Dzwonię do Emila, żeby zorganizował jakieś spanie na 10 minut.
Jestem, jest też Emil. Niesamowicie cieszę się na jego widok. Oddaję mu plecak, mówię, żeby wszystko uzupełnił, ściągam buty i kładę się na przygotowany przez niego materac. Zamykam oczy, po czym słyszę: wstawaj. Zrywam się na równe nogi. Chcę biec, ale nie mam butów. Pytam, czy długo spałem 10 minut. Zmieniam skarpety, koszulkę, jem chłodny barszcz z zimnym krokietem. Garść żelek, przybijam piątkę z Emilem i wybiegam na ostatnie 37 km trasy.
Słońce powoli zaczyna wschodzić, biegnę dalej z Jarkiem, któremu coraz bardziej doskwiera kolano. Wschodzi słońce, robi się ciepło, znowu ogarnia mnie spanie, ale teraz już nie mogę sobie pozwolić na zmniejszenie tempa. Chcę utrzymać pozycję w drugiej dziesiątce. Ciągnę Jarka. Podbiegi podchodzimy, a po płaskim i z góry zbiegamy. Mijając 220 km, zaczynamy też podbiegać pod lekkie górki. Odzyskałem energię, meta ciągnie mnie do siebie. W końcu kolano Jarka nie wytrzymuje tempa. Jarek mówi, żebym biegł dalej, jest już blisko, jasno. Lecę. Ścigam się z Czechem, z którym raz po raz wyprzedzamy się. Niestety na ostatnim zbiegu, który ma 6 km długości, tuż przed metą, przy ogromnym bólu palców stóp nie wytrzymuję tempa. Łzy cisną się do oczu. Próbuję biec trochę lewą, trochę prawą stroną stopy. Strasznie boli, zatrzymuję się, wiążę, jeszcze silniej buty. W tym czasie Czech mnie wyprzeda. Próbuję go gonić. Mam wrażenie, że palce zaraz mi eksplodują, czuję jak pulsują w rytm serca. Ostatnie kilometry to asfalt. Wbiegam do Lądka. To już prawie koniec. Biegnę uliczkami, tłum ludzi głośno dopinguje, co niektórzy mówią między sobą „to ten z 240-tki”. Słyszę w oddali dźwięki z mety. Park zdrojowy, na którym jest zlokalizowana, jest już tuż, tuż. Zegarek pokazuje 239 km. Jeszcze trochę, jeszcze kawałek. Wbiegam. Setki ludzi bije brawo, niesie mnie ten zgiełk jak na skrzydłach. Już nic nie czuję, nic mnie nie boli, widzę metę. Jestem. Wbiegam, otrzymuję medal, pamiątkową bluzę i oczywiście gratulacje. Pokonałem dystans, pokonałem trasę, pokonałem siebie. Jestem na 19 miejscu. Wystartowało nas 280, a ukończyło 133 osoby. 39 godzin 24 minut 26 sekund – tyle zajęło mi pokonanie całego dystansu. Wypiłem sporo ponad 20 litrów płynów. Jestem bardzo zadowolony z wyniku i z tego, że się nie poddałem. Zaraz po biegu mówiłem sobie, że to ostatni raz, już więcej nie pobiegnę tak długiego dystansu. Teraz minęło kilka dni, odpocząłem, pęcherze ze stóp ustąpiły i zaczynam myśleć… a może by tak Ultra-Trail du Mont-Blanc?