Nowy wymiar cierpienia…
Na początku podziękuję za wsparcie wyprawy. Słowa uznania należą się dla firm IdoSell oraz PeP a w szczególności Panu Prezesowi Mikos Jarosław oraz jego żonie Anna Mikos. Do tego dziękuję burmistrzowi Miasta Sanok, Tomaszowi Matuszewskiemu. Podziękowania kieruję również do firmy RRmoto.pl oraz Pani Bolesławy Witkowskiej za solidne ubezpieczenie.
Od początku…
Sam pomysł na tak niecodzienny wyjazd pojawił się dość spontanicznie. Otóż, jednego z pięknych czerwcowych dni, kiedy wyciągałem motocykl z domu (powiedzmy z garażu), zatrzymał się Tomasz, który akurat przejeżdżał i zagaił rozmowę: ”Co tak będziesz tutaj jeździł? Skoczmy na Nordkapp.” Szybko, bez namysłu, odpowiedziałem: „Ok. Zadzwonię wieczorem.”
Wieczorem ustaliliśmy, że oprócz Przylądka Północnego spróbujemy po drodze „zrobić” najwyższe szczyty Norwegii, Szwecji i Finlandii (oczywiście w miarę możliwości). Plan jest bardzo ambitny, bo oprócz tego, że na motocyklach chcemy pokonać 7000km w osiem dni (dokładnie 8,5 doby), to do tego chcemy zdobyć wszystkie najwyższe szczyty tak zwanych Gór Skandynawskich. Wznoszą się najwyżej w części południowej Skandynawii (Galdhøpiggen, 2469 m n.p.m. – najwyższy szczyt Norwegii) oraz północnej (Kebnekaise, 2117 m n.p.m. – kulminacja Szwecji oraz Haltiatunturi, 1328 m n.p.m. – najwyższy punkt Finlandii). Ustalamy sztywny termin wyjazdu i praktycznie od razu kupuję nam bilety na prom Gdynia – Karlskrona. Start 08.08.2022.
Do tego czasu musieliśmy przygotować nasze maszyny i ewentualny dodatkowy potrzebny sprzęt. Dlatego, że jesteśmy dość zajętymi ludźmi, czas do wyjazdu mija nam szybko, ale ogarniamy wszystkie potrzebne rzeczy, wraz z mapami i trackami.
Nim się obejrzeliśmy, przejechaliśmy pierwsze ponad 800km i jesteśmy w nocy 08.08.2022 na promie do Szwecji. Stena Line jest bardzo wygodna i ku mojemu zaskoczeniu „ten kajak” jest dość duży.
Szybki sen w wygodnej kajucie.
Punktualnie o 7:30 dobijamy do brzegu, odpalamy nasze rumaki i ku przygodzie! Dzisiaj mamy lekko ponad 1000 km do przejechania. Kierunek Oslo, a później Spiterstulen (schronisko pod najwyższym szczytem Skandynawii – Galdhøpiggen). Jakoś jazda nie klei się nam tego dnia. Co chwila jakieś przerwy, a to ważny telefon, a to sprawdzenie drogi, a to otwarty kufer i gubienie rzeczy po drodze (na szczęście nie cennych). Przed jednym ze zjazdów wyprzedzam Tomasza i pokazuję, aby zjechać na poprawną drogę(mieliśmy lekkie rozbieżności w naszych trasach na nawigacjach), bo tak pokazuje mi z kolei moja nawigacja. Tomek zjeżdża, ale zatrzymuje się na zatoce. Wciskam hamulec… motocykl nie hamuje. Zatrzymuję go tylnym. Tomasz zatrzymał się, bo musiał pilnie oddzwonić, a ja sprawdzam co się dzieje. Szybko okazuje się, że śruba zabezpieczająca klocki hamulcowe wykręciła się i gdzieś wypadła po drodze. No to pięknie. Nie mam hamulców!
Co teraz? Robię szybki rekonesans po „Internecie” w poszukiwaniu serwisu. Ku mojemu zdziwieniu jest „Suzuki Center.” Jedziemy. To tylko kilka kilometrów od nas, dam radę bez hamulca. Na miejscu szybko okazuje się, że nie ma tutaj żadnego serwisu. Były to stare informacje. Szukamy dalej. Jest warsztat motocyklowy, ale 50km dalej. Nie mamy wyboru, trzeba znowu jechać bez hamulców (prawie, bo tylni był). Tym razem mamy szczęście, bo po pierwsze jest warsztat, a po drugie jest otwarty. Pracuje tutaj miły Albańczyk. Pomaga nam jak może, jak potrafi, a że nie ma odpowiednich części to pokazuje nam drogę do innego serwisu, ponoć bardziej profesjonalnego jeśli chodzi o naprawy motocykli.
Po kilku minutach jesteśmy już na miejscu. Szwed, który kręci się po warsztacie daje nam do zrozumienia, że nie ma czasu. Za to my w tym momencie mamy go dużo i nie dajemy za wygraną. Pożyczamy narzędzia, szukamy elementów za pomocą których można byłoby dokonać szybkiej i w miarę pewnej naprawy. Grzebiąc po szufladach znajdujemy zabezpieczenie, które się nada. Majsterkowanie zabiera nam ponad pół godziny, ale w końcu dokonujemy prowizorycznej naprawy. Jak każdy wie, prowizorka trzyma się najlepiej i dzięki temu „drutowaniu” wszystko działała jak należy. Hamulce są!
Mijamy Oslo i jedziemy dalej na północ, zaczyna się chmurzyć. Ubieramy ubrania przeciwdeszczowe i najpierw w kapuśniaczku, później w deszczu, a na końcu w ulewie jedziemy do Spiterstulen. Ostatnie 15 km jest wyboistą, dziurawą drogą szutrową, a przypominam, że my jedziemy motocyklami szosowymi. Pomimo tych „niewygód” obaj doceniamy to miejsce. Jest tu po prostu pięknie i do tego tak dziko.
Tuż przed zachodem słońca docieramy, oczywiście w deszczu, w okolice schroniska. Mamy zamiar rozbić namioty, ale w związku z tym, że jesteśmy przemoczeni postanawiamy zapytać o cenę pokoju w schronisku. Nastawiamy się oczywiście na typowo norweskie, wysokie ceny. Ku naszemu zaskoczeniu pokój dwuosobowy kosztuje niecałe 400zł – bez zastanowienia płacimy i już po chwili robimy przepak rzeczy na kolejny dzień. Jest tuż przed północą, za oknem solidnie wieje. Budzik nastawiamy na 3:30 rano aby o 4 wyjść na szlak.
Noc, a w zasadzie jej namiastka, mija szybko i przez sen słyszę znienawidzoną melodię budzika. Wstajemy, szybkie śniadanie i wychodzimy w kierunku szczytu, którego nazwy nie potrafimy wymówić. Na początku w zupełnych ciemnościach kierujemy się we właściwą stronę tylko dzięki nawigacji GPS i wcześniej wgranym trackom do zegarków. Powoli wschodzi słońce, ale nie widać go. Ukrywa się za grubą warstwą chmur. Za to wiatr jest widoczny, co chwilę podrywa drobinki pyłu, kurzu, a jak jesteśmy wyżej, śniegu. Wiatr przeplatany jest mżawką. Im jesteśmy wyżej tym wiatr nasila się jeszcze bardziej, ale nie podajemy się. Na grani szczytowej wieje już solidnie. Zaczyna nas przewracać. To znaczy mnie, bo Tomek jest gruby i ma łatwiej ;).
W końcu docieramy na szczyt. Stoimy na najwyższym szczycie Norwegii (Galdhøpiggen 2469 m n.p.m.) i tym samym całej Skandynawii – Jak mawiają górale wieje sakramencko! Wiatr kradnie moje flagi sponsorskie i w taki oto sposób udaje mi się zrobić tylko jedno zdjęcie z herbem miasta Sanok.
I tę flagę wyciąga mi wicher zza pazuchy, nawet nie wiem kiedy. Jest mi jej bardzo szkoda, bo towarzyszyła mi ta flaga na wielu wyjazdach i była ze mną na Mount Evereście…
Po kilku minutach na szczycie uciekamy (dosłownie) na dół. Im niżej tym wiatr uspokaja się. Mijamy kilka osób, które prą do góry. Według nas nie mają najmniejszych szans na zdobycie szczytu. Docieramy do schroniska gdzie chcemy przyrządzić sobie obiad.
Może dwa słowa o gotowaniu. Generalnie jest zakaz gotowania w schronisku, ale na zewnątrz wieje, a my musimy opędzlować coś ciepłego. Zapadła decyzja: gotujemy tutaj!
Wrzątek bulgocze na małym ogniu, wrzucam ryż. Następnie podgrzewam gołąbki ze słoika. Mamy lekko uchylone okno, a Tomasz macha ręcznikiem aby zbyt duża ilość pary wodnej (dymu) nie dostała się do czujnika, który zamontowany jest na suficie naszego małego pokoju. Na szczęście udaje nam się ugotować obiad praktycznie bezpośrednio pod czujnikiem. Chyba nie muszę dodawać, że było pyszne.
Według planu mamy teraz jechać w kierunku najwyższego szczytu Szwecji. Niestety prognozy pogody zapowiadają wręcz huraganowe wiatry. Dokładnie taka sama sytuacja jest przy najwyższym szczycie Finlandii, ponieważ są one relatywnie blisko siebie. W takich warunkach nie ma szans na ich zdobycie, a przez stratę czasu możemy nie zdążyć dotrzeć na Nordkapp, który jest głównym celem naszej wyprawy. Decydujemy, że zmieniamy kolejność wyprawy. Teraz kierujemy się na Nordkapp, a w drodze powrotnej pojedziemy po najwyższe szczyty Finlandii i Szwecji. Oby tylko pogoda pozwoliła.
Pakujemy się i w południe ruszamy dalej. Kierunek Nordkapp. Przed nami 2000km, więc w jedną dobę nie dojedziemy. Ruszamy oczywiście w mżawce. Po godzinie przestaje padać. Na stacji benzynowej pijemy tradycyjnie kawę, przegryzamy drożdżówką i smarujemy łańcuchy. Trochę przeciera się niebo. Jedziemy dalej. Są piękne widoki i jeszcze piękniejsze winkle (zakręty) do pokonania. Jest tutaj pięknie. Mały ruch na drodze i my – chwilo trwaj.
Przed nami jakiś korek, stoją samochody, a my na motocyklach oczywiście wyprzedamy je powoli. Po chwili widzimy, że drogę blokuje kamper stojący na środku jezdni. Jak się okazuje uderzył on w potężnego łosia, który leży martwy w przydrożnym rowie, kamper skasowany. Dobrze, że nie trafiło to na osobówkę. Jedziemy dalej.
Kilometry uciekają, widoki nieraz zapierają dech w piersiach. Natura dała popis tworząc to miejsce. Zaczynają się remonty dróg. Muszę przyznać, że drogi są na ogół w dobrej kondycji. Oznaczenia remontowanych odcinków pozostawiają trochę do życzenia, bo nieraz można wręcz wjechać bez hamowania w odcinek drogi, gdzie nie ma asfaltu. I niestety tak się raz dzieje. Zagapiłem się, albo nie byłem skupiony, sam nie wiem. Podnoszę wzrok, a tuż przede mną stoi (STOI!) Tomasz. Zacząłem hamować. Opony zaczęły piszczeć. Widziałem, że nie wyhamuję. W ułamku sekundy puszczam hamulce i o centymetry mijam Tomasza i wjeżdżam w drobny szuter. Motocykl tańczy na boki. Staram się utrzymać równowagę podpierając się nogami. lewa noga zostaje nienaturalnie z tyłu, czuję tylko piekący ból w pachwinie. Nie wiem jak, ale chyba tylko cudem panuję nad tym co się dzieje. Zatrzymuję się. Było bardzo blisko końca naszej wyprawy. Na szczęście tylko coś naderwałem w pachwinie, i rozwaliłem przeciwdeszczowego buta. Buta naprawiam „silwertejpem” i możemy jechać dalej. Jeszcze raz stwierdzam: było blisko…
Co około 300km zatrzymujemy się na tankowanie i kawę, szybkie rozprostowanie nóg i dalej w drogę.
Po godzinie 16 oceniamy gdzie jeszcze dojedziemy dzisiejszego dnia i szukamy noclegu na jednej z najpopularniejszych aplikacji. Ku naszemu zaskoczeniu nie ma problemu z noclegami w rozsądnych cenach. Tuż przed zachodem słońca instalujemy się w przydrożnym hostelu. Dlaczego podróżujemy tylko w dzień? Bo ryzyko spotkania renifera w nocy jest bardzo duże i tak jest rzeczywiście. Wieczorem jest ich bardzo dużo na drogach. Są to zwierzęta, które nie są jakoś specjalnie płochliwe więc mogło by dojść do niebezpiecznej sytuacji dlatego trzeba bardzo na nie uważać. Wolimy dmuchać na zimne. I tak pokonujemy około 1000 kilometrów na dobę. W naszym hotelu szybka zupka chińska, kanapki z serkami, prysznic i błogi sen. Wszystko dzieje się w ekspresowym tempie. Niestety noc (sen) również mija bardzo szybko.
Leniwie wstajemy o siódmej, śniadanie, pakowanie się, troczenie bagaży do motocykli. Idzie to już nam dość sprawnie i o ósmej jesteśmy już w siodłach. Dziś chcemy dojechać na Nordkapp. Oczywiście dalej mamy mżawkę.
Mnóstwo jezior, rzek i generalnie wody. Kolejny raz stwierdzam, że Skandynawia jest piękna. Przejeżdżamy przez Arctic Circle, a na „ich” Polcirkeln.
Po wrzuceniu tych nazw w Google możemy przeczytać: „koło podbiegunowe położone na półkuli północnej, wyznaczone przez równoleżnik o szerokości geograficznej zbliżonej do 66°33’N. Ogranicza obszar nazywany Arktyką. Jest oddalone od równika o tyle samo stopni, co koło podbiegunowe południowe.” Tak więc można powiedzieć, że właśnie jesteśmy na północy.
Przejeżdżając przez jedną ze szwedzkich miejscowości zatrzymujemy się przy markecie gdzie urządzamy sobie obiad, a za stół służy nam kanapa mojego motocykla. Bułki z konserwą i kupionym za korony mazidłem na wzór keczupu, smakują wyśmienicie. Zakładamy, że to ja dzisiaj gotowałem, więc kolejny obiad po stronie Tomka.
Następnie kierujemy się na przejście graniczne pomiędzy Szwecją a Finlandią, ale tylko po to aby dosłownie po stu kilometrach znowu wjechać do Norwegii. Szybko okazuje się, że Finlandia jak i Laponia to piękna bajka, cudowna surowa natura i te renifery. Udaje nam się nawet zobaczyć kilka albinosów!
W Norwegii na chwilę wypogadza się i właśnie wtedy zaczęła się nasza kolejna „przygoda”. Niestety z policją w nieoznakowanym samochodzie w roli głównej. Tą kwestię przemilczę, choć dodam, że do dnia dzisiejszego (a minęło już 2 miesiące) mandatu nie dostaliśmy.
Dalej jedziemy, szum w kasku i psująca się pogoda. W tym momencie jedynym plusem jest tylko to, że jest dłużej widno. Na jednej ze stacji benzynowych bukuję nocleg w Nordkapp, do którego mamy jeszcze tylko ok 300km. Jedziemy. Deszcz i wiatr nasila się. Dojeżdżamy w regularnej ulewie na wybrzeże. Wieje bardzo mocno. Nieraz ciężko utrzymać motocykl na naszym pasie. Na szczęście od czasu do czasu są tunele w których można odpocząć, choć jest w nich jeszcze zimniej. Już sam nie wiem co lepsze. Deszcz i wiatr, czy marznięcie podczas jazdy w tunelu bez deszczu, ale w większym chłodzie. Jedziemy i jedziemy, końca naszej drogi nie widać.
Dochodzi dwudziesta druga. Widoczność i nasza prędkość spadły drastycznie. Wiemy, że dzisiaj nie dojedziemy do naszego celu, teraz naszym celem jest nasz nocleg. Wyciągam telefon i wrzucam w nawigację adres zabukowanego miejsca. Ku mojemu zaskoczeniu nasz nocleg jest 50 kilometrów za nami! Oznacza to w tych warunkach około dwie godziny jazdy! Nie ma szans żebyśmy tam wrócili. Musimy znaleźć coś tutaj, blisko. Za kilka kilometrów, przed nami jest stacja benzynowa. Jedziemy tam. Może zagrzejemy się chwilę. Po kolejnych kilkunastu minutach jesteśmy, ale jest zamknięta. Sprawdzam miejsca noclegowe w okolicy. Są dwa, ale ceny iście norweskie!
Nie mamy szans wrócić, musimy jechać dalej. Do samego przylądka mamy około 20 kilometrów, ale szaleństwem jest tam jechać, w dodatku nie ma tam żadnych noclegów.
Widzę na mapie, że są przed nami kampingi. Ruszamy. Dosłownie po 10 minutach jazdy zatrzymujemy się przy pierwszym.
Zamknięte, ale jest kartka z numerem telefonu. Dochodzi północ. Dzwonię, a w słuchawce słychać głos miłego pana. Okazuje się, że ma ostatni wolny pokój i za chwilę będzie. Nasza radość nie zna granic. Jestem cały (dosłownie cały) przemoczony. Trzęsącymi się rękoma odbieram klucz i po chwili jesteśmy w ogrzewanym pomieszczeniu.
W pokoju rozkładamy wszystko na ogrzewaną podłogę, jemy kolację, a może obiad i padamy do łóżek. Nawet nie wiem kiedy zasypiam.
Rano pogoda nie napawa optymizmem, długie, trójkątne skandynawskie flagi, napięte jak struny, łopoczą w poziomie. Cholernie wieje i pada oczywiście. Ociągamy się z zebraniem, jemy dość długo śniadanie i chcemy przeczekać niepogodę. Niestety nic się nie poprawia. Decydujemy się na jazdę. No cóż, nie przyjechaliśmy tutaj dla relaksu, robota jest do zrobienia.
Wiatr praktycznie nas przewraca. Jedziemy kilka, nieraz kilkanaście kilometrów na godzinę. Co jakiś czas widać na poboczu porzucone motocykle. Ludzie po prostu je zostawili i gdzieś uciekli. Na prostej drodze jedziemy przechyleni bokiem jak byśmy byli w zakręcie. Najgorsze jest mijanie się z samochodami, a jak mijamy się z kamperem to trzeba się zatrzymać. Uderzenie wiatru jest wtedy największe. Urywamy kolejne setki metrów z naszej trasy, już praktycznie jesteśmy na przełęczy, a wiatr jeszcze się wzmaga. W końcu docieramy do „okienka” kasowego przy wjeździe na Nordkapp. Udaje nam się ukryć przed wiatrem. Biletu nie kupujemy, bo nie chcemy zwiedzać wnętrz, a jedynie jakimś cudem dostać się pod pomnik (wielki globus) i wracać. Mamy jeszcze do pokonania 300 metrów. Miota nami, ale w oddali widzimy chatę, za którą schronili się inni motocykliści. Pomagają nam bezpiecznie zaparkować. Motocykle chowamy przed wiatrem, który wieje tak mocno, że jeśli zostawilibyśmy je na stopce to wiatr przewróciłby je jak zabawki. To co tutaj się dzieje, jest nie do opisania.
Wszyscy wyczekują na chwile z mniejszymi podmuchami aby dostać się do następnego budynku (muzeum) skąd już „do końca Europy” jest blisko. Wyczekujemy.
Coś jakby zelżało… ruszamy biegiem. Trzeba dobrze się pilnować i uważać dodatkowo na latające (powyrywane z kamperów) tablice i anteny oraz inne różne drobne plastiki, które wiatr z łatwością wyłamuje.
Z problemami docieramy pod pomnik i robimy zdjęcia. Osoby z małymi dziećmi przyglądają się temu co się dzieje z pobliskiego budynku.
Nikt nie odważa się wyjść z dzieckiem. Co chwilę przelatuje koło nas jakaś czapka czy szal. Spędzamy tam kilka minut i szukamy schronienia w muzeum. Aby wejść do niego trzeba wykupić bilet, którego nie mamy. Na szczęście można kupić go też tutaj, co robimy i możemy usiąść na wygodnych krzesłach. Piszę wygodnych, ale były to zwykłe drewniane krzesła. Doceniłem je bo po pierwsze miały oparcie i było to coś innego dla mojego tyłka po tylu tysiącach kilometrów.
Nikt nie ma zamiaru opuszczać tego miejsca. Rozmawiamy z innymi motocyklistami. Pogoda ma poprawić się za około 2-3 godziny, to znaczy ma dalej wiać, ale nieznacznie mniej. Jak by nie było, jest to poprawa. Okienko ma trwać maksymalnie godzinę. W tym czasie zwiedzamy wnętrza.
Co ciekawe to kupując bilet do tego kompleksu można spędzić tutaj całą dobę. Jest kilka sal tematycznych i kino z wygodnymi kanapami do leżenia. Wszystko w prostym, surowym, skandynawskim stylu, a pomieszczenia wykute są w skale! Do tego duży jest tutaj sklep z pamiątkami, kawiarnia i co ważne dobry zasięg GSM i LTE. Sprawdzamy pogodę jaka panuje w górach (Szwecji i Finlandii). Nie ma najmniejszych złudzeń. Wiatr w okolicach 100km/h jest szalenie niebezpieczny, uniemożliwiający marsz, a tym bardziej zdobycie tych gór. Osiągnęliśmy najważniejszy punkt naszej wyprawy, czyli Nordkapp, do tego mamy jeszcze Galdhøpiggen. Jesteśmy trochę zawiedzeni, jednak to musi nam wystarczyć. Kebnekaise oraz Haltiatunturi musi jeszcze chwilę poczekać na nas, ponoć góry nigdzie się nie wybierają i mają stać w tych samych miejscach gdzie są teraz. I tak wykonaliśmy kawał dobrej roboty (rzuca mi się oczywiście na usta „nikomu niepotrzebnej”). Co prawda jeszcze przed nami powrót i kolejne 3500 km (!) ale cieszymy się tym, że tu jesteśmy. Nawet bardzo się cieszymy!
W pobliżu czasu okienka pogodowego wszyscy zaczynają się zbierać w okolicy wyjścia aby ruszyć do motocykli. Generalnie to czas nadchodzi, ale poprawy nie widać. Mimo wszystko ruszamy biegiem.
Powyrywanych plastikowych elementów przypartych do krawężników czy większych kamieni jest jeszcze więcej. Odpalamy maszyny i bardzo wolno ruszamy w dół. Jedzie się ciężko i bardzo ostrożnie. Na szczęście nie ma dużego ruchu na drodze i nie mijamy się z samochodami czy kamperami. Porzuconych motocykli na poboczach jest jeszcze więcej niż było, stoją również kampery targane wiatrem. Mijamy nawet jednego wywróconego na bok! Miejscami podmuchy są tak duże, że z trudem można utrzymać się na drodze (nie naszym pasie ruchu a całej drodze). Dwukrotnie o mało wiatr nie spycha mnie do rowu.
Dojeżdżamy do tunelu – uff. Jest dobrze. Im dalej od brzegu tym jest lepiej i nawet, ku naszemu zdziwieniu, przestaje padać. Niestety deszcz odpuszcza tylko na chwilę. Znowu jestem cały przemoczony, puszczają zamki w wodoodpornym ubraniu. Telepie mnie z zimna. Na znanej już nam stacji benzynowej, gdzie tankowaliśmy w drodze „do góry” rezerwuję nocleg w „Lappi Haus”, w Finlandii. Z zewnątrz nie wygląda dobrze, ale ma świetne opinie i nie jest bardzo drogi. Jemy hot dogi. Mam już trochę dość tej jazdy. Jest mi zimno. Nie mogę się rozgrzać, cały czas w jednej pozycji, w kasku huczy, szumi, nie można się rozprostować. Co kilka, nieraz co kilkanaście kilometrów wstaję na stopki i jadę przez chwilę na stojąca. Nie jestem przyzwyczajony do „takiej aktywności”. Co prawda fizycznie jest wszystko ok, ale nie jestem przyzwyczajony do braku ruchu. I jeszcze mocno boli pachwina. Wsiadając na motocykl mamy przed sobą jeszcze 200 km do noclegu. Mówię do Tomka, że odkryłem nowy wymiar cierpienia. Jest to stuprocentowa prawda. Doświadczam czegoś zupełnie nowego, nieznanego i tak niewygodnego.
Na motocyklu, w tak długiej trasie jest podobnie jak w górach. Człowiek jest cały czas ze sobą, ze swoimi myślami, ze słabościami. Tutaj dochodzi jeszcze jeden mankament. Podczas jazdy chce się spać i trzeba, nieraz mocno, z tym walczyć. Jak? Śpiewając, rozmyślając, planując. Kilometry mozolnie uciekają, ale fala snu przechodzi i można jechać dalej… do kolejnej.
Docieramy do Lappi Haus. Mina Tomasza jest bezcenna. Dom wygląda trochę jak stodoła i jest już jeden motocyklista (jego maszyna stoi na „podjeździe” – w trawie). Wchodzimy do środka. Okazuje się, że to bardzo miły, ciepły, w pełni wyposażony dom. Od razu idę pod prysznic. Ciepła woda pobudza mnie do życia i rozgrzewa za jednym razem.
Jemy kolację, a może obiad, a może śniadanie. Jest mi wszystko jedno, ważne, że ciepłe. Tomasz gotuje. Nie wiem czy jego wczorajszy makaron z fasolką po bretońsku jest w stanie coś przebić, ale dzisiaj na stole ląduje makaron z tuńczykiem keczupem i jajkami na twardo. Pyszne.
Po zachodzie słońca lądujemy w łóżkach. Jutro musimy dostać się do Helsinek i po drodze musimy ogarnąć jeszcze prom do Tallina. Ale od czego ma się przyjaciół. Dzwonię do niezastąpionego Michała. Umawiamy się, że jak już będziemy znali godzinę przyjazdu do stolicy Finlandii to będziemy dzwonić aby kupił nam bilety. Dzięki temu nie stracimy dużo czasu i będziemy mieć go więcej na odpoczynek w stolicy Estonii (gdzie nawiasem mówiąc byłem z dziećmi i żoną w czerwcu).
Po drodze, pierwszy raz na całej naszej trasie, Tomaszowi brakuje paliwa. Na szczęście mamy ze sobą pełne karnistry. Dolewamy trochę i lecimy dalej.
Dziś pogoda jest znośna . Tylko rano padało. Michał oczywiście kupuje nam bilety na prom gdzie meldujemy się o 18. Praktycznie w zachodzącym słońcu zaczynamy odpływać ze Skandynawii pozostawiając magiczne wysepki w porcie w Helsinkach, a ja rezerwuję dla nas ostatni nocleg tej wyprawy w Tallinie, dość blisko centrum.
Rejs mija bezproblemowo. Jest krótki, bo trochę ponad 3 godziny. W tym czasie udaje mi się nawet zasnąć na siedząco.
Port, który zwiedzałem z innej strony niespełna dwa miesiące temu od strony morza wygląda całkiem inaczej. Jest duży, ogromny. Wyjeżdżamy kolumną pojazdów. Ktoś na czele stawki nie zna drogi i jedzie jak mu pasuje. Szybko okazuje się, że w złą stronę, a za nim sznur samochodów i my. Jak dojechała cała nasza kolumna do zamkniętej bramy zaczęło się zawracanie. My na motocyklach zrobiliśmy to sprawnie i znaleźliśmy właściwy wyjazd. Po kilkunastu minutach już meldujemy się w naszym hostelu. Bez zbędnych ceregieli zostawiamy graty w pokoju i ruszamy w miasto, w końcu jest piątek.
Okazuje się, że Estończycy lubią się bawić i pić alkohol. Jest ich dużo na ulicach z ogromną przewagą mocno wstawionych. Szybka kolacja w przydrożnej budce, a później zasłużone piwo rodem z Irlandii z mocną, ziołową, „myśliwską” wkładką i po północy wracamy na nocleg. Jutro mamy do pokonania 1400km! Plan jest prosty: wrócić do domu.
O siódmej rano już pakujemy nasze bagaże i ruszamy. Ten kto jeździł pod drogach Litwy, Łotwy i Estonii ten wie, że jest tu mnóstwo fotoradarów i odcinkowych pomiarów prędkości. Jedziemy, droga mija spokojnie. Od czasu do czadu podłączamy się pod grupy innych motocyklistów. Dodam, że miejscowych, znających zwyczaje policji. Pod Kownem zatrzymujemy się na zasłużony porządny obiad. Zajadamy się chłodnikiem litewskim, czeburakami, cepelinami , a dziury w żołądku pomiędzy jedzeniem zalewamy kwasem chlebowym i kawą.
Do granicy polsko litewskiej już niewiele. W końcu jesteśmy w Polsce, oczywiście obowiązkowo robimy zdjęcia na „naszej” granicy. Teraz tylko Białystok, Lublin, Rzeszów i Sanok. Przed Lublinem dopada nas noc i oczywiście, jak codziennie, zaczyna padać deszcz. Pokonujemy kolejne kilometry i dojeżdżamy do Rzeszowa. Już praktycznie jesteśmy w domu. Wyjeżdżając z Niebylca Tomasz o mało nie uderza w sarnę, która przeskakuje tuż nad jego przednim kołem. Na szczęście nie jedziemy szybko, ai sarny są szybsze niż renifery. Udaje się szczęśliwie ją ominąć.
Ostatnie kilometry dłużą się niesamowicie. W końcu, na pustych zbiornikach, dojeżdżamy do Sanoka. Nasze ostatnie tankowanie robimy tuż przed drugą w nocy i na naszym, sanockim Orlenie gratulujemy sobie wyprawy. Nawet prosimy przypadkową osobę o zdjęcie.
Plecy trochę bolą, ale zrobiliśmy to. Wiele osób nie wierzyło, że uda się przejechać 7000 km w tydzień. My też do końca nie wiedzieliśmy jak będzie, czy nie zawiedzie sprzęt. To jednak sporo drogi.
Łącznie pokonaliśmy prawie 7000km w 6,5 doby. Do tego po drodze zdobyliśmy najwyższy szczyt całej Skandynawii. Co prawda Kebnekaise oraz Haltiatunturi musi zaczekać, ale dzięki temu praktycznie od razu do głowy wpada mi pomysł: rok 2024 będzie naszym „rodzinnym” rokiem Skandynawii. Na przyszły rok (2023) mamy już plany, ale w kolejnym przyjedziemy tutaj z dziećmi. Pojedziemy na Nordkapp i przy okazji odwiedzimy oba najwyższe szczyty (Szwecji oraz Finlandii). Plan jest. I teraz ostatni aspekt naszej wyprawy. Dzięki szybszemu powrotowi, bo początkowo mieliśmy wrócić we wtorek nad ranem, a jesteśmy w nocy z niedzieli na poniedziałek, Tomasz zdążył na jego (i jego żony Ani) 25 rocznicę ślubu! Wiem coś na ten temat, bo sam rzutem na taśmę zdążyłem na „moją” rocznicę wracając z wyprawy na Mont Everest.
Nasza wyprawa była zupełnie nowym doświadczeniem dla mnie i nie wiedziałem, że jeszcze może mnie coś tak mocno zaskoczyć. Mam tu na myśli niewygody i zmęczenie. Dosłownie poznałem nowy wymiar cierpienia, paradoksalnie dzięki temu poznałem jeszcze lepiej siebie co z pewnością odbije się na bezpieczniejszym realizowaniu kolejnych celów i planów. Dlaczego? Bo coraz lepiej znam swoje granice… albo ich brak. Sam już nie wiem. Wiem z pewnością, że nie ma rzeczy niemożliwych, a ograniczenia siedzą tylko i wyłącznie w naszych głowach! Jeśli czegoś bardzo chcemy to z pewnością uda się to!
PS 1: Tomasz, dziękuję za wspólny „wypad”!
PS 2: Mamy plan na „wariacki i krótki” wyjazd na rok 2023 🙂