Europa | Włochy | Mont Blanc | 09-17.07.2010
Pomysł na wyprawę „2×4, czyli dwa czterotysięczniki w 8 dni” zrodził się w mojej głowie jeszcze w Argentynie, tuż po zdobyciu Aconcagui. Od pomysłu do realizacji jest bardzo krótka droga, potrzeba tylko chęci. Zorganizowałem sanocką grupę wspinaczy i ruszyliśmy z przygotowaniami. Początkowo miał z nami jeszcze jechać Michał, który był ze mną na Elbrusie, ale doznał kontuzji kolana podczas treningu i tak oto wyklarował się ostatecznie czteroosobowy skład: ja (Łukasz Łagożny), Sabina Pelc-Szuryn, Tomasz Piecuch oraz Tomasz Januszczak (dalej jako Janek). Ubezpieczenie alpinistyczne zasponsorowało nam Biuro Ubezpieczeń Pani Witkowskiej z Sanoka. W piątek 09.07.2010 około godziny 14:00 ruszyliśmy w drogę. Plan mieliśmy bardzo ambitny: dojechać nad ranem do Wenecji, zwiedzić ją, a koło południa być w rejonie górskim, zdobyć Mont Blanc trudną drogą włoską (inaczej papieską), a później pojechać tunelem pod Blanckiem do Francji, dalej Szwajcarii i tam zaatakować Matterhorna. Jedynie pogoda mogła nam przeszkodzić. Po minięciu Słowacji dostaliśmy się na autostradę na Węgrzech i gdyby nie minięcie jednego zjazdu w Budapeszcie poszłoby sprawnie, a tak straciliśmy godzinę na błądzeniu.
(10.07) O godzinie 5 rano byliśmy w Wenecji. Szybkie zwiedzanie miasta, połączone z błądzeniem i po niespełna 3 godzinach byliśmy już w drodze do naszego Courmayeur. A tu kilka fotek z Wenecji:
Dotarliśmy tam ok. godziny 13, trochę pytania, błądzenia, aby dostać się w końcu na szlak. Po przepakowaniu i pozostawieniu samochodu na parkingu ruszyliśmy wreszcie z naszymi ciężkimi plecakami w drogę. Przy przepakowywaniu padał deszcz i pakując się w pośpiechu zabraliśmy mało jedzenia, o czym mieliśmy przekonać się nieco później.
Pierwszego dnia nie doszliśmy daleko, bo rozpadało się i przeszła delikatna burza rozbiliśmy się praktycznie u podnóża lodowca Miage. (11.07) W niedzielę ruszyliśmy dalej już o 6 rano.
Droga lodowcem, a w zasadzie moreną bardzo dłużyła się i każdy myślał już o wspinaczce, a nie o marszu w trudnym kamienistym terenie. Po dotarciu do lodowego jęzora, okazało się, że jednak lepiej było iść tymi kamieniami, a nie szukać drogi między głębokimi szczelinami.
Dołączyła do nas czeska ekipa licząca 6 osób. Zaczęła się wspinaczka. Po kilku godzinach byliśmy już w schronisku Gonella na wysokości ok 3070m n.p.m. – była godzina 16. Topienie śniegu, gotowanie, jedzenie i podziwianie widoków zajęło nam resztę dnia. Spaliśmy w schronie pod schroniskiem (samo schronisko jest nowe i nie jest jeszcze czynne) w 10 osób.
(12.07) Ok 5 rano zrobiliśmy sesję zdjęciową kozicom, które przyszły pod schronisko.
Było ich 7 przynajmniej tyle widzieliśmy. Po włączeniu telefonów dostaliśmy wszyscy lawinę smsów, czy wszystko u nas ok, bo poprzedniego dnia podczas wspinaczki na Mont Blanc zginął polak i nasze rodziny oraz znajomi nie wiedzieli czy ten wypadek tyczył się nas czy nie. U nas było wszytko dobrze, tyle że mieliśmy już jeden dzień opóźnienia względem pierwotnego planu. Ok 6:30 ruszyliśmy w dalszą drogę ubrani w raki, kaski, z czekanem w dłoni i związani liną. Droga był ciężka, stroma, z dużą ilością szczelin, niejednokrotnie musieliśmy wracać, bo dochodziliśmy do szczeliny, której nie można było przeskoczyć ani obejść. W południe zaczęło się pogarszać.
Ok 14 zaczęło się chmurzyć i raz traciliśmy widoczność, po czym przejaśniało się i dalej można było maszerować.
Zaczął też wiać silny wiatr. Wiedzieliśmy już, że załamie się pogoda. Ok godziny 16:30 doszliśmy do doliny, z której do schronu Vallot mieliśy ok 1,5h, ale trzeba było rozbić namiot, bo nie można było dalej maszerować.
5 minut po rozłożeniu namiotu rozpętała się burza.
Porywisty wiatr i opady gradu były przez całą noc, do tego grzmoty i pioruny. Każdy z nas modlił się, żeby nie uderzyło w nas. W głowie miałem cały czas raki, które zostały pod wejściem do namiotu, a które mogły ściągnąć piorun. Jedynym pocieszeniem było to, że nasz namiot był zaraz obok namiotu Czechów, a ich był większy – czyli najpierw uderzy w nich, a później ewentualnie w nas. Spaliśmy w „dwójce” w cztery osoby.
(13.07) Rano dalej zero widoczności, ale spakowaliśmy się i ok 13 wyszliśmy w dalszą drogę, polegając tylko na mapie, GPS-ie i szczęściu.
Po 3 godzinach doszliśmy do Vallota schronu położonego na wysokości 4362m.
W tym momencie mieliśmy 2 dni opóźnienia. Dostaliśmy wiadomość, że kolejnego dnia można atakować, pogoda będzie dobra, ale będzie wiał porywisty wiatr. Była to bardzo dobra informacja, bo zaczynały nam się kończyć zapasy jedzenia, którego nie wzięliśmy tak dużo zostało w samochodzie. Budzik nastawiłem na 2 w nocy, a wyjść mieliśmy o 3. W planie był powrót do samochodu tego samego dnia co atak i jazda do Szwajcarii. (14.07) O 2 tak wiało że postanowiliśmy czekać do rana, jak wyjdzie słońce, bo wtedy wiatr powinien osłabnąć, jednak ok godziny 4:30 wpadła ekipa francuzów atakujących szczyt. Powiedzieli, że wieje ale da się iść. Ubraliśmy się, zjedliśmy i wyszliśmy ok 5:30. Rzeczywiście wiało i to bardzo, ale powoli, krok za krokiem poruszaliśmy się w stronę szczytu.
Wyprzedzaliśmy zmęczone ekipy po czym w końcu o 7:55 stanęliśmy na szczycie Mont Blanc 4810m n.p.m. Biała Góra jest nasza!
Jedyne co zakłóca nasze świętowanie to przenikliwy zimny wiatr, po 15 minutach udajemy się w drogę powrotną. Po chwili widzę samotnego mężczyznę, bez partnera co jest dziwne. Po 2 minutach widzę samotną kobietę owiniętą w śpiwór i siedzącą na śniegu, wystaje tylko lina zapewne jest to partnerka tego mijanego pana. Pytam jej czy wszystko OK, czy nie potrzebuje pomocy. Unosi dwa kciuki do góry, czyli jest dobrze, więc idziemy dalej. Po godzinie jesteśmy już w Vallocie, skąd bierzemy nasze rzeczy i ruszamy dalej, jednak silny wiatr spowalnia nasze tempo.
Kolejnym spowalniaczem jest trudny technicznie odcinek drogi, gdzie zakładamy stanowisko zjazdowe i w bezpieczny sposób pokonujemy kolejne metry.
Później znowu niespodzianka. Lawina kamienista „zabrała” nam ścieżkę, i żeby z powrotem na nią wrócić tracimy blisko 2h wspinając się po litej skale, z której co chwilę odpadają kamienie. Było tam niebezpiecznie, pomimo zachowania wszelkich środków ostrożności widok 30 metrowego urwiska za plecami i świadomość braku porządnego punktu asekuracyjnego pozostanie na długo w pamięci, ale trzeba było iść dalej. Do Gonella doszliśmy ok 16:30 i zważając na zmęczenie ekipy oraz czas postanowiliśmy, że będziemy nocować. Była to trudna decyzja, bo tym samy przekreśliliśmy swoje szanse na zdobycie Matterhorna.
(15.07) Rano wyszliśmy ok 6:30, droga bardzo dłużyła się.
Planowaliśmy, co będziemy robić z pozostałym czasem. Wymyśliliśmy, że pojedziemy w Alpy Julijskie na Słowenię, nad morze Adriatyckie, gdzie będzie można się powspinać. Po wyczerpującej drodze doszliśmy do samochodu, gdzie było upragnione jedzenie inne niż czekolady, batony i „papki” w proszku.
Ok 17:30 wyjechaliśmy udając się na Słowenię. Po drodze obowiązkowo prysznic na stacji benzynowej w normalnych warunkach człowiek sobie nawet nie zdaje sprawy jakie wygody ma w domu (woda w kranie, słodka herbata, czyste ubrania, łóżko). Dopiero na wyprawie w góry można docenić życie codzienne, a tego wielu ludziom brakuje.
(16.07) Nad morze dojechaliśmy o 3 w nocy, błądząc w poszukiwaniu skał zatrzymaliśmy się pod mapą rejonu i nagle zostaliśmy powitani przez dwóch młodzieńców słowami: „Zakopane, Adam Małysz”. Chwilę z nimi porozmawiałem, ale okazało się że nie są stąd i nie wiedzą gdzie są skały. Pochodziliśmy jeszcze trochę po mieście, ale nikt nam nie umiał pomóc. A miało być tak pięknie. W końcu trafiliśmy na darmowy parking gdzie przekimaliśmy do rana i poszliśmy leniuchować na plażę. Woda była tak gorąca, że trzeba było wychodzić na brzeg i chłodzić się prysznicem.