Ameryka Płn. | Alaska | Denali | 24.05-22.06.2011
26.05 (21:40) Słońce jeszcze wysoko na niebie, zajdzie przynajmniej za godzinę. Siedzę w parku na 32 ulicy. Teraz jest już 23:35 i jak tak dalej pójdzie to nie skończę pisać zdania, a nawet nie zacznę. Cały czas coś się dzieje. Jak siedziałem w parku i zaczynałem pisać podszedł do mnie poobdzierany koleś i… znowu mi przerwano pisanie. Tym razem rozmawiałem z ciemnoskórym kolegą o Pudzianowskim i jego ostatniej przegranej. Ale wracam do obdarciucha. Miał poszarpane spodnie, buty i koszulę. Inteligentny koleś, lekko podchmielony. No dobra, nie tak szybko. Wrócę do tego później, zacznę od samego początku – bo później zapomnę.
24.05 Lotnisko Warszawa. Przyjechałem około 3:30, a samolot, w zasadzie wylot, o 6:30. Lecę sam, reszta ekipy, czyli 5 osób ma dolecieć 28.05 i mamy się spotkać w hostelu Bent Prop Inn w Anchorage. Siedzę na ławce, wcinam bułki przygotowane przez żonę (na pokład nie można zabierać jedzenia, a przecież nie wyrzucę kalorii, które przydadzą się za kilka dni). Naglę słyszę: „Ty na Denali?” Podnoszę głowę, widzę starszego Pana, lat ok 55 z dużym plecakiem. Odpowiadam ze zdziwieniem tak, a ty? Co słyszę? „Ja też, ty jesteś od Marcina”. Hmm, no nie, lecę sam. Okazało się, że tego samego dnia leci grupa komercyjna – w sumie 6 osób łącznie z organizatorem. Zaczyna się odprawa. Wyraźnie jest napisane na moim bilecie, że z Warszawy do Frankfurtu mogę wziąć 20kg bagażu, a z Frankfurtu do Anchorage już 23kg. Ja mam 23,8kg (czyli 3,8kg więcej). Plan jest taki: robię co się da aby dostać się do pani, która waży bagaże. Jest 4 ładne panie i jeden pan. Oczywiście trafiam do pana. Nie daję po sobie poznać, że jest coś nie tak, a jak odrzuci mi bagaż to ubiorę część rzeczy na siebie – kilogram nadwagi kosztuje około 100zł. Okazuje się, że młody pan jest zafascynowany górami i nawet nie spojrzał na wagę – rozmawialiśmy tylko o Denali. Kontrola na bramkach była mało standardowa, jeszcze nigdzie nie byłem tak sprawdzony jak tutaj. Pan w zielonym uniformie wymiętolił mi nawet całe szelki od spodni – żebym nie przemycił czegoś zaszytego w nich. No dobra, po kontroli, ostatni telefon z Polski do żony i mamy i do samolotu. Lot i lądowanie we Frankfurcie bez problemów. Podczas drogi na drugi samolot poznałem resztę komercyjnej grupy. Oczekiwanie na lot umilały rozmowy o… górach. W samolocie siedziałem znowu przy oknie – miły pan w Polsce dał mi oba loty przy oknie. Leciało się dość długo, ale przyjemnie i spokojnie, cały czas świeciło słońce. Spoglądając w dół widać cały czas śnieg i kry – przelatywaliśmy nad Grenlandią.
Lądowanie w Anchorage bezproblemowe, i jak zawsze po lądowaniu rozbrzmiały gorące brawa dla pilota. Wstając z fotela usłyszałem Polaka „no co jest Orange nie działa?” Kolega bez „górskiego wyglądu” wyglądał sympatycznie dlatego podtrzymałem rozmowę. Okazało się, że przyleciał zwiedzać i jest sam, a reszta dolatuje za 2 dni – skąd ja to znam? Czekając na odprawę wymieniamy się numerami. Podczas odprawy spokojny młody człowiek popytał po co tutaj jestem, ile zostanę i gdzie byłem wcześniej w USA. Odpowiedziałem że w Chicago, a on krótko: „well, welcome to Alaska” – szczerząc białe zęby na brązowej buzi. Idę po bagaż z jedną myślą: czy nie odpadł namiot, bo był przytroczony do plecaka. Szybko okazuje się, że jest ok. Plecak jest, namiot jest i kolejna odprawa – tym razem celna. Przeszedłem ją nawet nie wiedząc kiedy i stałem w osłupieniu w głównym holu lotniska, nad wejściem duży napis – Welcome to Alaska.
Poczekałem na resztę rodaków – w sumie przyleciało nas ośmiu jednym samolotem. Rozdzielamy się na lotnisku i udaję się na przystanek autobusowy – od tej pory jestem zdany sam na siebie. Czytam i próbuję zrozumieć rozkład, hmm… Słyszę zza ramienia „bus to downtown is going” – młody Amerykanin oświadcza. Thank You cisnęło mi się na usta. Po krótkiej rozmowie z kierowcą (gdzie chcę jechać) płacę za przejazd i w drogę, w ręku trzymając wcześniej wydrukowane mapy. Okazuje się, że przystanek mam dość blisko hostelu, w którym mam rezerwację. Wysiadam więc w najbardziej odpowiednim momencie – jak się później okazało i już po 20 minutach jestem w hostelu. Bardzo miła pani powiedziała co, gdzie i jak. W moim pokoju (sześcioosobowym) była na razie jedna osoba. Młody chłopak z Mołdawii. Przyjechał do pracy – z programu work and travel. Idę do najbliższego sklepu skąd wracam z jadłem, ale nie mam siły jeść i zasypiam około 18 (na czas polski 8 rano) – i tak się dobrze trzymam po kilku praktycznie nie przespanych nocach.
25.05 Budzę się rano, jest nas już pięcioro w pokoju. Jak spałem dojechało troje Ukraińców, też z work and travel. Cały czas coś do mnie mówią, o coś pytają – rozmowa cały czas o górach, o sprzęcie którego w sumie sporo leży dookoła mojego łóżka. Mój plan jest krótki, jem śniadanie i chcę jechać do Seward, jeszcze nie wiem jak, ale chcę. Pani z hostelu pokazuje na mapie miejsce odjazdu autobusu. Jest niedaleko więc idę na nogach – po 15 minutach jestem na miejscu. Pusto, żywej duszy nie ma. Ani pół autobusu nie stoi. Po chwili pojawia się młoda czarnoskóra dziewczyna. „szukasz autobusu do Seward?” kurde myślę sobie, czy oni czytają w myślach? Szybko odpowiadam, że tak. Pokazuje mi gdzie można kupić bilety – bo nie ma żadnego szyldu czy reklamy. Okazuje się, że autobus jest dopiero o 14:30 a jest 8. Najgorsza w tym wszystkim jest cena – 100$ za bilet. Idę na przystanek PeopleMover (taki nasz MKS) i jadę do centrum, tam na spokojnie przemyślę sprawę, mam sporo czasu. [Na dzisiaj koniec pisania, siedzę sobie na kanapie w hostelu, i jest już 0:45, a na zewnątrz dalej jasno – piękne są te noce.]
27.05 Teraz siedzę w parku i za kilka godzin mam autobus do Alaska Native Heritage Center – taki alaskański skansen. Wracam więc do 25.06. Przyjechałem do centrum. Jest bardzo mało ludzi – zapewne to przez wczesną porę. Po przejściu kilku przecznic oglądając cały czas amerykański styl (ja mam większe i więcej od ciebie) dochodzę do muzeum – największego w Anchorage. Płacę 12$ wstępu, chowam plecak do szafki i zaczynam zwiedzać. Jeśli będziesz kiedyś tutaj to warto jest je zwiedzić. Jest bardzo dużo eksponatów pokazujących jak bardzo mylimy się mówiąc na człowieka ubranego w skóry i mieszkającego gdzieś gdzie jest zimno po prostu Eskimos. Otóż to tak jak na Polaka mówić Czech, Słowak czy Ukrainiec. Warta jest również poświęcenia 30 minut uwagi sala nauki, gdzie zobrazowane są różne zjawiska, a niejednokrotnie można samemu przeprowadzić eksperyment. Muzeum to nazywa się „Anchorage Museum”.
Po wyjściu siadam na ławce i robię to, co lubię najbardziej będąc z dala od Polski, a w zasadzie od Polaków… obserwuję zachowania innych ludzi. To niewiarygodne, ale kolejny raz dochodzę do wniosku, że Polacy to naburmuszone na cały świat smutasy, którym cały czas jest źle i mają pod górę (oczywiście i na szczęście nie wszyscy). Panuje u nas stereotyp grubego Amerykanina z hamburgerem w ręku i tak jest w 40%, ale ten Amerykanin jest pogodny, uśmiechnięty i zawsze coś powie do nieznajomego, a bardzo często wyciągnie pomocną dłoń. Na przykład, siedząc na ławce zawsze ktoś zaczyna rozmowę, jak się masz, skąd jesteś i tak dalej, a rozmowa trwa od kilku minut nawet do godziny. Ludzie nie spieszą się tak jak u nas.
Analizując mapę wymyśliłem, że nie jadę do Seward tylko do Portage, jest to 1/3 drogi i jest tam bardzo ładne jezioro, tak więc z powrotem na dworzec do Seward. Komunikacja miejska jest tania – całodniowy bilet kosztuje 5$, a jednorazowy przejazd 1,75$. Będąc już na miejscu dowiaduję się, że autobus nie jedzie do Portage tylko obok. Wysadziłby mnie na autostradzie skąd jest jeszcze 8 mil do miasta, a bilet kosztuje aż 80$ – trochę nie rozumiem tych cen. Piszę sms’a do Adama, którego poznałem w samolocie i też czeka na resztę ekipy. Umawiamy się w centrum gdzie po niespełna godzinie spotykamy się. Jest prawie 15, a przesunięcie czasu o 10h robi swoje. Jedziemy do hotelu Adama, zostawiamy tam nasze graty i udajemy się na drugi koniec miasta do Diamond Center – duże skupisko sklepów. Po zakupach rytualnie udajemy się do Mc Donaldsa, no bo jak to być w USA i nie zjeść hamurgsa z maka to jak być nad morzem i nie być na plaży. Wracamy o 22 do hotelu, wytrzymuję do 22 i kimono.
26.05 otwieram oczy o 7:30, sprawdzam pocztę, piszę smsy i dzwonię do mamy – dzisiaj w końcu jest jej dzień, a życzeń z Alaski jeszcze nie miała. Planujemy pojechać z Adamem do skansenu o którym wcześniej pisałem, tylko o 13 musi być z powrotem w hotelu, bo zaczynają się zjeżdzać jego znajomi. Łapiemy autobus i jedziemy. Okazuje się, że mamy jeszcze trochę drogi do pokonania na nogach, po kilkunastu minutach jesteśmy na miejscu.
Wszystko ładnie pięknie tylko jest już 12 w południe, biorę więc ulotki i wracamy już shuttlem (planuję wrócić tutaj jutro). Po drodze kupuję kartki pocztowe. W hotelu pakuję się, żegnam z Adamem i idę szukać poczty. Po drodze do centrum zatrzymuję się w parku, a jest ich tutaj bardzo dużo i piszę kartki. Pytam ludzi gdzie mogę wysłać te kartki. Zaskakuje mnie znowu życzliwość ludzi. Kobieta tłumaczy mi gdzie jest poczta, ale mówi, że jak chcę to tuż za rogiem można wrzucić do skrzynki. Szybko odpowiadam, że potrzebuję jeszcze znaczki, ona otwiera portfel i mówi, że mi da, na co ja że mam 5 kartek, po czym jej koleżanka też ciągnie… ja też mam kilka znaczków. W końcu dochodzę do głosu i oświadczam, że wysyłam kartki do Europy, a to chyba inne znaczki. Zgodnie odpowiadają, że tak, muszę iść na pocztę i kierują mnie tam. Dochodzę więc na pocztę, kupuję znaczki (nie trzeba ich moczyć czy ślinić – są to naklejki) i wysyłam kartki.
wtyczki wystające z samochodów do rozgrzewania oleju w zimie
oznakowanie hydrantu
Teraz w planie jest Lake Hood, z którego startują samoloty na płozach. Wsiadam więc w autobus i w drogę. Ku mojemu zaskoczeniu wsiada koleś, który mówił mi na lotnisku, że przyjechał autobus. Chwilę rozmawiamy, po czym wysiada. Ja jadę jeszcze kawałek i też wysiadam zaraz przy jeziorze. Pięknie to wygląda. Najpierw rundka samolotu powoli, majestatycznie (pewnie na rozgrzanie silników), później „gaz do dechy” i w górę. świetny widok.
Ludzie ładują wszystko do tych samolotów (jeden nawet pakował dywan i chodzik). Ale jest to zrozumiałe. Bardzo dużo ludzi mieszka poza miastem – na pustkowiach, gdzie po prostu nie ma drogi. A dróg jest tutaj bardzo mało. Idę dalej skrajem jeziora. Z daleka widzę kobietę targającą kanister. Wychodzi po drabince, wlewa do skrzydła paliwo. Chyba zacznie startować, myślę sobie. Zaświtał pomysł – może zabiorę się z nią. Podchodzę, zaczynam rozmawiać, a kątem oka już widzę zawalona całą kabinę gratami – tylko wystają jakieś miotły. Nawet nie wiem gdzie ona się zmieści. Powiedziała mi, że była na zakupach i teraz wraca do domu. No nieźle, myślę sobie, i maszeruję dalej. Dalej w planie mam ścieżkę dydaktyczną brzegiem zatoki z widokiem na Denali i Downtown. Kawał drogi, ale warto – autobusy nie jeżdżą. Dochodzę w okolice ścieżki i widzę wydeptany skrót. Wchodzę. ścieżka z początku szeroka, robi się wąska i kilkukrotnie rozwidla się. Krążę po jakichś moczarach/bagnach. Tak dużych komarów jeszcze nie widziałem. Nie zapuszczam się dalej tym „skrótem”, bo będą musieli mnie szukać trzy dni.
Wracam. Jestem już na ścieżce. Wszędzie ładne widoki, dużo biegających ludzi, na rowerach z dziećmi. Dopiero trzy dni, a ja tęsknię za swoimi. Jest ok. 19. Cały czas idąc rozglądam się, czy nie ma miejsca na rozbicie namiotu, bo mam go cały czas przy sobie. Część rzeczy zostawiłem w hostelu, jak miałem jechać do Portage.
Idę, idę i idę w stronę hostelu, i nigdzie nie ma miejsca – czyli nocleg w hostelu. W jego pobliżu jest park, w którym siedzą krzyczący ludzie, siadam i obserwuję ich w ciemnych lustrzanych okularach. Jest 21:30, a słońce wysoko na niebie. Wyciągam notes, żeby zapisać właśnie pierwsze zdanie tej relacji i podchodzi „obdarciuch”. Początkowo proponował marihuanę, później piwo, a skończyło się na dobrej rozmowie. Poznał, że nie jestem stąd, bo miałem ubrany polar, a jak mi to świetnie wytłumaczył, u nich jest teraz lato i te 15 – 18 stopni to upały. Jest on przewodnikiem na Denali, był na szczycie kilkakrotnie, głównie oprowadza turystów niżej. Żona, dwójka dzieci, mieszka w przyczepie. Opowiedział pół swojego życia, wzloty i upadki, narkotyki, więzienie. Zaproponował bilard tuż za rogiem, na początku odmówiłem, ale świetnie to uzasadnił: jak wrócisz do Polski to co opowiesz? – że poszedłeś spać do hostelu jak Alaskanin zaproponował ci poola? Lokal okazał się przyjemny, dwie gry, po jednej Coronie extra i wracamy, ja do hostelu, on do domu. Sympatyczny gość. Bardzo często używał zwrotu , o którym czytałem, ale nie wierzyłem, że tak tutaj mówią. Chodziło o podział Amerykanów na nich i tych poniżej 48 stopnia.
Przed północą wróciłem do hostelu, zdrzemnąłem się na kanapie, bo recepcja była zamknięta i oto jest 27.05. Co przyniesie? Tego nie wie nikt. Zobaczymy. Jest prawie 8:00, a o 10:00 shuttel do skansenu. Wracając jeszcze do „obdarciucha”, powiedział ciekawą rzecz. Na Alasce wszystko jest dużo droższe niż w innych stanach, paliwo, papierosy, alkohol, jedzenie, bo trzeba to wszystko sprowadzać z oddalonych stanów, a to jest kosztowne. Pytam więc go, co z paliwem, przecież tyle mają ropy. Owszem, odpowiedział, mają ropę, ale nie mają rafinerii i paliwo w gruncie rzeczy też musi być transportowane do nich. Prawie nic się tu nie uprawia, za to praktycznie nie mają podatków, a broń można tutaj kupić po okazaniu dowodu osobistego (ID) tak jak piwo w barze. CO więcej, można kupić broń automatyczną – a wszystko to do ochrony przed zwierzętami – niedźwiedziami grizzly, bo jest ich tutaj bardzo dużo. Jestem po zwiedzaniu skansenu. Na początku wchodzi się do lobby, gdzie dziewczyna śpiewa eskimoskie piosenki, następnie oglądanie ekspozycji i wyjście na zewnątrz. Do tej pory miałem obraz naszego sanockiego – polskiego skansenu. Domki z małymi łóżkami, wszystko zrobione z drewna. Tutaj jest inaczej i to bardzo. Na pierwszy rzut oka nie widać tych domków, ale jak się lepiej przyjrzeć, to są usypane kopce. To właśnie to. Drewniane domy wkopane są w ziemię i całkowicie nią przysypane. Wystaje tylko komin – bo ognisko przeważnie palone jest na środku domu. ściany uszczelnione skórami i futrami. Domy są wielopokojowe, czyli jest jeden główny kopiec i kilka mniejszych połączonych z głównym tunelami.
Pogoda bardzo ładna – słoneczko ogrzewa. Czekam na shuttla.
28.05 Wczoraj wróciłem do centrum i poszedłem do jednego z największych sklepów sportowych w USA – Rei, kupiłem liofile, kompas (ostatnio jak wracałem z wyprawy rozwaliłem stary), później kupiłem słodycze. Wieczorem wróciłem do hostelu (ale tu czas szybko leci) i zasiadłem do kompa. Napisałem e-maile do znajomych, porozmawiałem dość długo z Jolą, prysznic i zrobiła się 1 w nocy – jak myślicie, co za oknem? No może nie jasno, ale szarówka. Dzisiaj rano solidne śniadanie – kanapki z Nutellą, popijane barszczem czerwonym i przepakowanie plecaka. W międzyczasie wysłałem smsy chłopakom jak najszybciej trafić do hostelu. Teraz relaks. Leżę i piszę. Jest prawie południe – chłopaki już zapewne na lotnisku. Michał będzie najpóźniej, bo dopiero ok 21 – leci tu z Dallas od siostry, do której poleciał 2 czy 3 dni temu. Tak więc delektuję się miękkim łóżkiem, ciepłem, możliwością umycia się w bieżącej ciepłej wodzie i myślą, że obok jest toaleta i można się załatwić bez obawy, ze coś nie zamarznie i nie odpadnie. Z telefonu rozbrzmiewa muzyka (jakieś radio Alaska K2). Ufff, jak przyjemnie.
31.05 godzina 17:30, obóz 11000 feet. Mam teraz chwilę na pisanie, nie chodzi nawet o czas, a o to, że jestem wypoczęty. Chłopaki dojechali do mnie po południu 28 maja. Byliśmy na zakupach, na obiadku i w hostelu zrobiliśmy ostatnie przepakowanie.
Wieczorem przyjechał Michał. Okazało się, że Seby nie ma, odwołał wyjazd 3h przed odlotem – z powodów rodzinnych. Tak więc w składzie 5-cio osobowym czekaliśmy na 29.05 na godzinę 11:30, bo wtedy miał przyjechać nasz kierowca.
29.06 Poszliśmy rano jeszcze do supermarketu kupić kilka drobiazgów. Po powrocie była już 11.
Kierowca przyjechał praktycznie punktualnie i zapakowaliśmy się ze wszystkimi gratami do samochodu (graty na przyczepkę). Po 3h jazdy dotarliśmy do Talkeetny, gdzie mieliśmy szkolenie u strażników parku i oczywiście zarejestrowaliśmy się. Wstęp do parku kosztował 210$. Po tym poszliśmy dokończyć rejestrację w firmie awionetkowej (bo należy podać do permitu). Lot w obie strony kosztuje 530$. Bardzo drogo jak za 35 min lotu. Po wszystkich formalnościach zaczęliśmy zbierać gaz. Nie kupiliśmy w Anchorage, bo mieliśmy info, że trzeba kupić w firmie awionetkowej. Okazało się to nieprawdą i można kupić gaz w Anchorage po 5$, a nie po 9$ jak w Talkeetnie. Dostaliśmy gaz z firmy Tat (tej którą lecieliśmy na lodowiec) za darmo. Był to gaz, który zostawiali inni turyści. Było tego 30 butli. Brakowało nam jeszcze 7 szt. Poznaliśmy Niemców, którzy wrócili z Denali (1 zdobył górę, a było ich 3) i dostaliśmy od nich jeszcze 8 szt. Tak więc gaz załatwiony, idziemy na ostatni porządny posiłek przed wylotem w góry – na halibuta. Nie był zrobiony bardzo dobrze, ale dało radę zjeść. Teraz zjadłbym z wielkim smakiem. Przespaliśmy się w bunk housie – Tatu, gdzie pierwszy raz w życiu tak dotkliwie pogryzły mnie komary.
Nawet teraz mnie niesamowicie swędzi, co chwilę się drapię.
30.05 Pobudka o 6, o 8:00 rejestracja. Wylecieliśmy o 8:45.
Lot niesamowity.
Lądowanie na lodowcu około 9:15 i o 10 wyszliśmy do bazy pierwszej. Przy lądowisku jest Base Camp. Tam też wzięliśmy sanki, na które zapakowaliśmy duże plecaki (sanki od Tat’u). Ja z Michałem jeden zespół, pozostałe trzy osoby drugi (Ziomek, Bąbel, Piotr).
Wyprzedziliśmy ich i poszliśmy swoim tempem. Po kilku przerwach poczekaliśmy na nich i poszliśmy dalej razem. Chłopaki zostali na nocleg na 2400m (lądowanie na 2200). My poszliśmy do „jedynki” na 2800, żeby złapać lepszą aklimatyzację, bo reszta była na aklimie w Alpach na kilka dni przed wylotem na Alaskę. Dotarliśmy do „jedynki” kilka minut po 20, wysłuchując po drodze pogody na następny dzień. Droga była ciężka, rozmiękczony śnieg i mnóstwo szczelin. Michał wpadł w jedną po pas, ale bez większych problemów wyszedł po małej asekuracji. Szybkie rozbicie namiotu, jedzenie i kontakt z drugim zespołem o 21.
31.06 Wstajemy późno, około 8, kontakt z dołem, śniadanie, pakowanie i zwijanie obozu. O 12:35 wychodzimy do obozu, tzw. 11-tki (11000 feet). Zostawiamy jeszcze chłopakom worki na fekalia przymocowane szablą przy ścieżce i w drogę. Podejście dosyć strome, ale dobrze się idzie po zmrożonym śniegu. Wieje wiatr. Jestem w soft shellu i nieraz jest dość zimno, nawet przy podejściu, gdzie człowiek wkłada wiele wysiłku. Dzisiaj już nie wywracają mi się sanki, bo wczoraj była tragedia. Dobrze wyważyłem plecak i jest OK (większy ciężar musi być na samym końcu sanek).
Doszliśmy do 11-tki o 15, tempo bardzo dobre – wyprzedzaliśmy innych. Rozbicie namiotu i kontakt z resztą. Okazuje się, że nie idą do nas, a rozbijają się 30 min drogi poniżej nas. Nawadnianie się, jedzenie i zbieranie sił na jutro.
W planie Camp Basin (4300m) lub minimum Windy Corner na 3800. Wszystko zależy od pogody, już od 2h pada śnieg. Mam nadzieję, że przestanie. Jesteśmy umówieni na kontakt z dołem o 7 rano. Pobudka o 6, wyjście w górę o 8:30. Czujemy się dobrze, Michała lekko boli głowa, ale mówi, że jest OK. Za chwilę liofil, spanie.
01.06 22:00 Leżę w ciepłym śpiworze, najedzony, napity. Jasno jak za dnia w Polsce i pada śnieg. Dzisiaj prawie cały czas padał śnieg i szliśmy w chmurze. Wczoraj wysłuchaliśmy pogody i niestety sprawdziła się: windy, snowy, cloudy. Rano kontakt z chłopakami na dole. Trochę dłużej poleniuchowaliśmy i w zasadzie wyszliśmy z obozu (po spakowaniu się i zostawieniu depozytu) o 10:20. Wyruszyliśmy w piątkę.
Od razu strome podejście. Sanki wżynały uprząż w miednicę. Doszliśmy z Michałem do jednego wypłaszczenia, poczekaliśmy na resztę i dalej ostro w górę. Michałowi zaczęły wywracać się sanki. Tragedia – kilka kroków i już leżą. Cofając do Michała (wydając luz na linie) upuszczam kijek. Schodzę z asekuracją po niego. Michał przepakowuje sanki – inaczej rozkłada wagę na saniach i jest już lepiej. Po chwili gubi rękawiczkę i schodzi po nią. Docieramy do Windy Corner. Straciliśmy dużo czasu, ale jest dopiero 16:00.
Nie zatrzymując się idziemy dalej. Michałowi zsunęła się skarpetka, po prostu zamokła od potu i trzeba było je zmienić. Jesteśmy na trawersie powyżej Cornera. Na nic nie ma miejsca – tak wąsko, że nawet sanki się nie mieszczą, ale trzeba się zatrzymać. Robimy stanowiska, zabezpieczamy się czekanami, a ja jeszcze dla pewności wkręcam śrubę lodową. Michał zmienia skarpety, kontaktujemy się z pozostałą trójką. Okazuje się, że zostawiają depozyt w Windy i idą na lekko za nami. Dalej ostro pod górę, między szczelinami, przez most lodowy i ok 19 jesteśmy w Camp Basin (14000 feet) na 4200m. Szybkie rozbicie i okopanie namiotu.
Po chwili dochodzą do nas chłopaki i rozbijają swoje namioty. Jutro w planie rest, a jak pogoda dopisze to 03.06. idziemy do bazy na 5200m skąd zaatakujemy szczyt 04.06. Na razie tyle, idę spać, choć ciężko zasypia się jak jest tak jasno.
02.06 23:30. Nie mogę zasnąć, zdrzemnąłem się pół godziny, a teraz „liczę barany” i nic. Dzisiaj mieliśmy rest day, to znaczy ja i Michał, bo reszta musiała zejść po depozyt pozostawiony w Windy Corner. Zajęło im to tylko 2,5h. Cały dzień pięknie świeci słoneczko. Spędziliśmy go jedząc, pijąc i robiąc zdjęcia, jednym słowem odpoczywając.
(Bardzo dobrym wyznacznikiem odpoczynku i nawodnienia się był mocz koloru wody.) Czekaliśmy na prognozę pogody, bo tak w zasadzie to od niej bardzo dużo zależy. Postanowiliśmy, że jutro idziemy zanieść depozyt do High Camp (5200m) – gaz, jedzenie, zapasowe ubrania i tym samym zyskać aklimatyzację. Mieliśmy z Michałem duże wątpliwości czy od razu nie iść na nocleg do High i kolejnego dnia atakować, ale stwierdziliśmy, że nie warto ryzykować i mamy jeszcze czas. Poza tym okazało się, że prognoza pogody na najbliższe 72h jest „pozwalająca na akcję górską” – będzie wiało do 50mph i lekko pochmurnie. Dzisiaj jest zimno, w namiocie spory minus, a martwi mnie to, że muszę wyjść siku. Na zewnątrz słychać tylko łopoczące flagi na wietrze i trzask śniegu pod stopami chodzących ludzi. Jest prawie północ (i oczywiście jasno).
03.06 Dzisiaj chcieliśmy wynieść depo do High Campu, a było to tak. Planowaliśmy wyjście o 8 rano, ale w nocy spadło dość dużo śniegu, podwiewał nieprzyjemny wiaterek i na zewnątrz ok -12, ale temperatura odczuwalna była znacznie niższa. Czekaliśmy aż ktoś pierwszy wyjdzie i przetrze trochę szlak. Pierwsze zające zaczęły wychodzić ok 9. My na spokojnie zjedliśmy, spakowaliśmy się i przy ładnym słońcu opuściliśmy bazę z myślą o złożeniu depozytu na 5200. Po stromym podejściu zbliżaliśmy się do części poręczowej.
Po chwili krzyki: uwaga kamienie!!! Oderwały się spore głazy z grani powyżej nas. Jeden wielkości małego telewizora niebezpiecznie blisko przeleciał obok Piotra. Zaczęło robić się zimno i zauważyliśmy front nad Mount Foraker, który wróży załamanie pogody. Nie trzeba było długo czekać. Gdy byliśmy na poręczówkach zaczęło solidnie wiać i zawiewać śnieg w oczy. Było potwornie zimno. Wyszliśmy na przełęcz ok 5000m. Tam z trudem wykopaliśmy dziurę na depo, którą systematycznie zawiewał nam śnieg. Po zakopaniu od razu udaliśmy się w drogę powrotną. Góra pokazała nam swoje zimne i nieprzyjemne oblicze. Pomimo tych bardzo nieprzyjemnych warunków mieliśmy dobry czas na przełęcz, ok 2,5h. Wieczorem zajrzał do nas Polak, z którym trochę porozmawialiśmy i zeszła z góry jeszcze jedna polska ekipa. Dowiedzieliśmy się, że jutro pogoda taka sama jak dziś, a nawet gorsza. Postanowiliśmy zrobić rest i w zależności od pogody wyjść do High Campu 05.06.
04.06 Prognozy się sprawdziły i jest brzydko, pada śnieg i wieje. Wychodzę z namiotu dopiero ok południa – zmusza mnie potrzeba. Rozmawiamy z Polakami, którzy zdobyli szczyt. Z góry schodzi ekipa, z którą leciałem do Anchorage. Z 6 osób szczyt zdobyły 4, w tym jedna osoba schodząc doznała kontuzji kolana. Dostajemy mnóstwo jedzenia od polskich ekip, które zakończyły działalność i schodzą w dół. Popołudnie mija mi na jedzeniu, piciu i graniu w karty (w Pana i Tysiąca).
Bardzo dobrze przy tym bawiliśmy się, dopóki nie przyszła Polka i najpierw poczęstowała nas batonami energetycznymi, a później powiedziała, że za głośno się zachowujemy. Hmmm, było to dla nas zaskakujące, bo oni też głośno rozmawiali. Po naszych rozmowach doszliśmy do wniosku, że musi to być nauczycielka niemieckiego. Wygrany w tysiąca miał do niej podejść i zapytać. Grałem ja z Piotrem i Michałem. Przy stanie konta ja – 990, Michał – 970 i Piotr – 920, przyszła kolej żeby Michał szedł 100. My oczywiście nie mieliśmy dobrej karty i zrobiliśmy wszystko żeby Michał wygrał. I tak też się stało, ale nie spełnił swojego obowiązku i nie podszedł do miłej nauczycielki niemieckiego (zostańmy w tym błogim przekonaniu). O 20:00 rytualnie odsłuchanie prognozy. Jutro -15 stopni, wiatr ok 50km/h, możliwe małe opady. Poniedziałek i wtorek dry, a środa śnieg. Decydujemy, że idziemy do 17-tki, a w poniedziałek atak lub przełożenie go na wtorek. Kolacja, przepakowanie się, odłożenie niepotrzebnych rzeczy, które jutro zakopiemy, topienie śniegu na wodę i sen. Jest prawie 23:30, w Polsce 9:30. Myśli nie pozwalają zasnąć. Jak będzie jutro, co teraz robią w domu, czy wszystko u nich OK? Już nie mam kontaktu z nimi 5 dni i nie będę miał jeszcze 3-4 dni jak wszystko pójdzie dobrze. Do tej pory, w tym sezonie, czyli od początku maja, zginęło 7 osób. O 5 osobach wiedziałem już będąc w Anchorage, ale nie pisałem o tym żonie, żeby się niepotrzebnie nie denerwowała. Będę starał się poruszać jak najbezpieczniej, a jak będzie zbyt duże ryzyko to odpuszczam – to już postanowione. Michał też nie może zasnąć. W śpiworze czuję przyjemne ciepło od dwóch litrowych butelek z ciepłą wodą, wkładanych po to, żeby nie zamarzły przez noc. Jedna między stopami, druga w kroczu. Już prawie północ, czas spać, tylko jak?
07.06 Jest 12:20 w południe. Właśnie zjadłem liofila i budyń. Pada śnieg, wieje wiatr, dlatego jest czas na pisanie. Jest tak zwana „dupówa” – w żargonie po prostu pogoda, która nie pozwala na wyjście z namiotu, czyli siedzenie na d…. tyłku. Cofnę się o 2 dni.
05.06 Rano okazało się, że prognozy są sprawdzalne, nie ma dziś ładnej pogody, ale decydujemy się na wyjście do kolejnego obozu – High Camp na 5200. Odcinek ten powinien zająć nam 6h. Jest dość trudny technicznie, o czym przekonaliśmy się zanosząc depozyt na przełęcz 5000m. Wychodzimy w południe, lekko prószy śnieg, trochę wieje. Jesteśmy pierwsi tego dnia. Do poręczówek idzie dobrze, później zaczynają się kłopoty. Liny obmarznięte, zamarzają małpy. Dochodzimy do przełęczy, wieje wiatr, wykopujemy depo ii ruszamy dalej – już nieznaną drogą. Idzie się pokrytą lodem i śniegiem granią – przypominającą naszą Orlą Perć w zimie. Cały czas toruję drogę, niejednokrotnie po jednym kroku do przodu objeżdżam 2 kroki niżej. Ciężko.
W wielu miejscach są punkty asekuracyjne, gdzie po założeniu karabinka można wpiąć swoją linę. Korzystam ze wszystkich, które udaje mi się odnaleźć pod śniegiem.
Często jest dość niebezpiecznie. Przy bardzo pionowych podejściach jest poręczówka. Wychodzimy ponad chmury, z których cały czas padał śnieg, na wysokość 5200m. Widać już obóz, ale to i tak jeszcze ze 2h drogi. Rosjanie, którzy wyprzedzili nas jak wykopywaliśmy depo, zawrócili. Po 8,5h jesteśmy wyczerpani w obozie. Jak tylko rozłożyliśmy namiot, rozłożyłem matę i śpiwór. Wszedłem do środka i nie mogłem ogrzać się przez godzinę. Michał ugotował wodę, zjedliśmy i poszliśmy spać po 2 w nocy. Temperatura ok – 30 stopni. Para, którą wydychamy praktycznie od razu zamienia się w szron.
W namiocie wszystko mamy pokryte właśnie szronem. Plan na następny dzień, w zależności od samopoczucia i pogody – atak szczytowy. Ma być pogodą właśnie w poniedziałek i wtorek. W środę śnieg i wiatr.
06.06 Wstajemy o 7, jedzenie, picie, grube ubrania i wychodzimy z Michałem na atak o 10. Piotr, Bąbel i Ziomal wyszli kilkanaście minut wcześniej. Słońce zaczyna oświetlać stok, którym idziemy. Jest bardzo dużo ludzi. Przez ostatnie 3 dni nikt nie atakował szczytu, stąd ta duża ilość ludzi. Jakaś japońska ekipa bardzo powoli porusza się, blokując wszystkim drogę. Jest duże nachylenie, a ścieżynka bardzo wąska. W miejscu gdzie trawers robi się łagodniejszy wyprzedzamy z Michałem kilka ekip. Na przełęczy robimy krótkiego resta i później dalej ostro w górę.
Jesteśmy osłonięci skałami, nie ma wiatru, świeci słońce. ściągam kurtkę puchową i ubieram sweter puchowy. Po wyjściu zza skał zimny wiatr wręcz uniemożl iwia oddychanie. Ubieram z powrotem kurtkę. Droga na szczyt jest bardzo długa.
Do pokonania jest 900m przewyższenia. Na drodze widać wymioty niezaaklimatyzowanych ludzi. Widzimy szczyt. Przerażająca jest grań, która na niego prowadzi.
To właśnie tam ginie najwięcej osób. Z wielkim trudem i ostrożnością o 18 stajemy wspólnie z Michałem na najwyższym szczycie Ameryki Północnej – Denali 6194m. Jest bardzo zimno, po kilku zdjęciach trzeba mocno rozgrzewać dłonie. Wiatr jest tak silny, że nie można zrobić zdjęć z banerami. Czekamy na resztę ekipy.
O 18:45 dochodzą, kilka jeszcze szybkich zdjęć i schodzimy na dół.
Michał źle się czuje. Dopada go choroba. W pewnym momencie nawet nie wie jak się nazywam. Szybko, na sztywnej linie, schodzimy na dół. Im niżej tym lepiej się czuje. Mijamy grupę ludzi pochylających się nad człowiekiem. Dostawał właśnie zastrzyk, najprawdopodobniej DEX, bo to w zasadzie jedyny lek, który wstrzykuje się jako ostatnią deskę ratunku. Proponuję radio, które mam przy sobie. Okazuje się, że jest tam już ratownik, a śmigłowiec jest w drodze. Rzeczywiście po kilku minutach rannego zabiera helikopter. Później jeszcze kilkakrotnie leci w górę po kogoś. O 22 dochodzimy do obozu, wykończeni, ale szczęśliwi. Czekamy na resztę z włączonym cały czas radiem.
Ok 23 łączą się z nami, że u nich wszystko OK. śmigło zabierało kogoś ze złamaną nogą, innych akcji nie widzieli. Przed północą schodzą do nas. Wszyscy cali, zdrowi, szczęśliwi i bardzo zmęczeni. Jutro ma też być pogoda i będziemy schodzili na dół – do Basin Campu. Noc jest cieplejsza.
07.06 Tak jak już pisałem pada śnieg i wieje wiatr. Jest już 13. Za chwilę decydujemy, o której schodzimy niżej, czy w ogóle dzisiaj schodzimy. Jesteśmy po kontakcie (rozmawiamy przez radio co godzinę). O 14 następny kontakt, a o 15 zapewne wychodzimy. Pogoda jutro ma być taka sama, więc nie warto dłużej czekać. Przed chwilą byli u nas Tajwańczycy, dali nam jajka. Muszą schodzić na dół, bo jeden z nich odmroził palce u nóg.
Długo nie pisałem. Teraz mam dużo czasu. Tak w ogóle to leżę w namiocie, bolą mnie nogi, ale panuje błogie 15 stopni – nie, nie jestem już w górach. Dzisiaj jest 18.06 i jestem po przebiegniętym pierwszym w moim życiu półmaratonie. Był to Mayor’s Half Marathon w Anchorage (www.mayorsmarathon.com). Poszło mi całkiem dobrze, w klasyfikacji generalnej mężczyzn byłem 171 z czasem 1:54:07 na 574 osób, a w mojej grupie wiekowej 34 na 85 osób. No dobra, ale co się działo wcześniej. Dosłownie z kalendarzem i aparatem w ręku spróbuję napisać wszystko co zapamiętałem.
07.06 Wstaliśmy późno – około 11. Pogoda miała być ładna, ale prognoza zawiodła. Wieje i pada śnieg. Nikt nie schodzi na dół. My też czekamy aż ktoś przetoruje szlak. Dopiero ok 16 poprawia się i o 16:30 zaczynamy zejście na dół. Idzie dosyć sprawnie. Staramy się wszyscy asekurować i zachować max bezpieczeństwa – pamiętając że to właśnie przy schodzeniu jest właśnie 90% wypadków w górach. Teren jest nieprzyjemny. W pewnym momencie Piotr potyka się i uderza kolanem w skałę. Kolano rozcięte, szybki opatrunek i kuśtykając idziemy dalej na dół. Na przełęczy odkopujemy depozyt i poręczówkami (na których zrobił się tłok) mozolnie pokonujemy kolejne metry.
Ok 20 dochodzimy do Basin Campu, gdzie spotykamy Polską ekipę „Wojtka”. Rozmawiamy z nimi i po chwili dochodzi Piotr, Bąbel i Ziom. Piotr udaje się do punktu medycznego, żeby obejrzeli kolano. Po wizycie okazuje się, że dzisiaj musimy schodzić na sam dół – do Base Campu, na lodowiec/lotnisko. Jeśli zostaniemy na noc to jutro kolano może tak spuchnąć, że nigdzie nie pójdziemy. Stopy Bąbla też nie są w najlepszym stanie – strasznie je poobcierał i każdy krok sprawia mu ból. Odkopujemy depo, ładujemy na sanie (ja z Michałem mamy tutaj), zabieramy śmieci i idziemy na dół. W całym tym pośpiechu nie wykopujemy jednego pojemnika do załatwiania się (defekowania jak to mawia Ziomek), tzw. CMC. Oczywiście o tym dowiadujemy się dopiero na lotnisku. Na początku sanie sprawiają bardzo duże problemy, ale udaje mi się to rozwiązać przez „dodatkowe repy sterujące”.
08.06 Całą noc schodzimy na dół. Wieje wiatr, sypie lekki, ale ostry śnieg. Ogólnie zimno, nieraz nawet bardzo.
Im jesteśmy niżej tym śnieg jest bardziej rozmoknięty – idzie odwilż. W pewnym momencie chcę odciążyć Bąbla, biorąc jego plecak na moje sanie, ale nie zgadza się. Widzę jak mu każdy krok sprawia ból. Około godziny 5 rano robimy przerwę w jedynce na roztopienie śniegu, bo skończyło nam się picie. Tam też biorę sanie Bąbla, podczepiam do swoich i ciągnę obie pary aż do Base Campu. Idzie nam się z Michałem dobrze. Często zapada się on w szczelinach, a mi jakimś sposobem udaje się przechodzić bez większych kłopotów. Idziemy mijając się nawzajem z Serbami. O 9 rano dochodzimy do Base Campu- jesteśmy wykończeni. O 10:30 dochodzi ostatni członek naszej ekipy i po 11 wsiadamy do awionetki. Muszę jeszcze dodać ze podczas drogi lodowcem Piotr odciążył Bąbla z plecaka, który szedł już na lekko z uwagi na jego stopy. Przylecieliśmy do Talkeetny. Rozpakowaliśmy się Bunk Housie (TAT zapewnia darmowe noclegi), prysznic i obowiązkowy wymarsz do restauracji.
Każdy z nas zamówił po największym hamburgerze. Kelnerka ze zdziwieniem przyjęła nasze zamówienie, po czym my zdziwiliśmy się jak zobaczyliśmy to co zamówiliśmy. Potężne, 3 kilogramowe hamburgery. Mięso z łosia. Kosmos- nawiasem mówiąc jedliśmy je 2 dni.
Wieczorem spotkanie z Tomem. Przed zaśnięciem obronił się Michał i Ziomal, i to oni się z nim spotkali. Tom bardzo miło przywitał nas jak przybyliśmy na początku do Talkeetny i zawiązała się przyjaźń między nami. Po zdobyciu góry w dobrym czasie otrzymaliśmy od niego jego prywatną, bezcenną pamiątkę. Medal, który dostał kilkanaście lat temu za pierwsze wejście na Denali w sezonie. Tom miał bardzo poważny wypadek kilka lat temu i pokrótce można powiedzieć, że zaczął życie od nowa właśnie na Alasce.
09.06 Rano na śniadanie wczorajszy hamburger, po czym poszliśmy się wyrejestrować u rangersów, wiedząc, że możemy dostać 500$ kary za zgubienie CMC. Wytłumaczyliśmy wszystko, narysowałem mapę, gdzie dokładnie zakopany jest pojemnik i w bardzo miłej atmosferze opuściliśmy strażnicę.
Około południa spotkaliśmy się z Tomem na lodach, które robione były w tradycyjny sposób, w piekielnie starej maszynie.
Chcieliśmy zwiedzić północ Alaski. Na początek Denali National Park. Tom zaproponował nam, że pożyczy swój samochód – raczej nie muszę dodawać, że za darmo. Umówiliśmy się, że da nam go ok 18. W międzyczasie Tom pojechał z Piotrem do kliniki, żeby ktoś obejrzał kolano. Było już zamknięte, ale młoda pielęgniarka zaleciła jak najszybsze prześwietlenie. Ok godz. 22 wyruszyliśmy na podbój Alaski, najpierw tankując, gubiąc korek paliwowy i fartem go znajdując udaliśmy się na północ.
10.06 Spotykając na highwayu zwierzęta (łosie i inne bliżej nie określone) dotarliśmy do parku o 3 w nocy. Wyciągnęliśmy śpiwory i maty, i przespaliśmy się na parkingu.
Rano znaleźliśmy miejsce, gdzie kupiliśmy bilety i udaliśmy się na ośmiogodzinną wycieczkę po parku. Widoki piękne. Widać było sporo dziko żyjących zwierząt. Były nawet 3 niedźwiedzie, niestety dosyć oddal