Ameryka Płd. | Argentyna | Aconcagua | 03-26.02.2010
Jeszcze będąc w Rosji pojawiły się pierwsze myśli, gdzie dalej… Pierwsze pomysły sugerowały McKinley, Kilimandżaro lub Aconcaguę. Ostatecznie zdecydowałem, że to będzie Aconcagua. Napisałem na kilku forach internetowych, że poszukuję składu na wyprawę, i tak zaczęły napływać pierwsze wiadomości. Był sierpień 2009r. -a więc można powiedzieć „początek” wyprawy. Mijały dni i miesiące, podczas których organizowaliśmy patronaty medialne, sponsorów oraz całą otoczkę organizacyjną. Niepostrzeżenie zbliżył się termin wylotu: 03.02.2010.
03.02
Dotarłem na lotnisko w Warszawie z nadzieją, że loty nie będą odwołane z powodu opadów śniegu, tak ja to miało miejsce kilka dni wcześniej. Na lotnisku byłem pierwszy – miałem zapas, bo do Warszawy mam ok. 400km i nic nie wiadomo, co się stanie podczas drogi. Ale dojechałem bez problemów. Po chwili dojechał Seba, później Michał i Grzesiek (dalej jako Żaba) oraz Janek.
Zaczęliśmy ważyć i przepakowywać rzeczy, tak, aby nikt nie zapłacił nadbagażu. Każdy z nas miał ponad przepisowe 23kg, ale tylko Michał zapłacił za nadbagaż, (chociaż my woleliśmy mówić, że to łapówka za… o tym napiszę później). Weszliśmy na pokład A320’tki. Lot Warszawa-Madryt. Lot przebiegłby bez najmniejszego problemu gdyby nie… poród na pokładzie. Dziecko, co prawda nie przyszło na świat, ale zamieszanie było i tak spore. Wylądowaliśmy w Madrycie, najpierw weszły służby do kobiety, a później mogliśmy wyjść my. Mieliśmy 6h do odlotu następnego samolotu. Postanowiliśmy ekspresowo zwidzieć centrum Madrytu. Pojechaliśmy więc metrem i przez pół godziny chodziliśmy po centrum. Miasto ładne, czyste i dużo policji.
Wracamy na lotnisko. Już po przekroczeniu pierwszych bramek udajemy się do kontroli, gdzie okazuje się, że Michał zgubił paszport. Nerwówka… znajdzie czy nie. Ufff… Udało się. Tuż przed odlotem przybiega spocony, ale z paszportem w ręce, okazało się, że zgubił go przy pierwszej kontroli. No to już nic nie może nas zatrzymać. Wsiadamy w komplecie do samolotu do Chile (Santiago). Wchodzi Janek, Żaba, Seba, ja i Michał na końcu. Zajęliśmy swoje miejsca, ale nie ma Michała, a na jego miejscu zasiada jakiś gość. Hmm, o co chodzi? Wszyscy weszli, a Michała nie ma. Zamykają drzwi do samolotu, jego dalej nie ma. Idzie Seba zobaczyć, co się dzieje. Mówi stewardessie, że brakuje naszego kolegi, a ona mu na to, że są wszyscy. Seba dzwoni do Michała, jest sygnał… „Halo, Michał gdzie jesteś…??” „Eee, nie wiem jak to się stało, ale jestem w biznes klasie…” I tak oto Michał leciał sobie w biznes klasie przez 12h, doszliśmy więc do wniosku, że te 100zł niby nadbagażu w Warszawie to była łapówka na poczet lepszego podróżowania? Okazało się, że miejsce Michała zostało sprzedane innej osobie, a on przeszedł tym samym do biznes klasy. Nasz Airbus A340 oderwał się od ziemi i zaczęliśmy lot na inny kontynent.
04.02
Po wschodzie słońca byliśmy już nad Ameryka Południową. Później piękny widok z góry na Andy i w końcu lądowanie.
Chile nie przywitało nas bardzo gościnnie. Po pierwsze, spotkaliśmy 3 osoby z naszej ekipy, które już powinny być w drodze do Mendozy, a czekali… na swoje zagubione bagaże. Lecieli do Santiago z przesiadką w Miami. Bagaże doleciały następnym lotem, ale kosztowało to trochę nerwów. Kiedy już chcieliśmy opuszczać lotnisko, pies wyczuł coś w jednym z plecaków podręcznych. Okazało się, że nie był to pies szukający narkotyków, a pies specjalnie szkolony do szukania owoców. No, więc w tym plecaku były dwie skórki z bananów, które skutecznie opóźniły nasz wyjazd z lotniska o 3 godziny. Tłumaczenia, gdzie, skąd, po co i jak – wszystkie pytania dotyczące owych dwóch skórek, mnóstwo dokumentów do podpisania i w końcu „wolność”. Jak się później okazało Chilijczycy są bardzo uczuleni na wwożenie jakichkolwiek owoców, bo boją się jakiejś europejskiej odmiany muszek, która może zrujnować ich pokaźne plantacje owoców. Na lotnisku wynajęliśmy busa, aby nas zawiózł na dworzec autobusowy.
Proponowano nam od razu wyjazd do Mendozy tym busem, ale stwierdziliśmy, że mamy czas i możemy pojechać autobusem. Przywieziono nas na dworzec. Kilka osób zostało przy bagażach, inni poszli załatwiać bilety a jeszcze inni po zapas wody – było bardzo gorąco. Zostaliśmy wyrwani z zimowej Polski i przylecieliśmy do Santiago gdzie było ok. 35 stopni ciepła. W międzyczasie skradziono nam jeden podręczny plecak z dużą zawartością elektroniki w środku – poszukiwania nie przyniosły żadnego efektu. Zastanowiło nas to, że na dworcu stoi cały czas bus, którym przyjechaliśmy. Co się okazało? Na dworcu niesamowita zmowa, wszyscy przewoźnicy i sprzedający bilety jednogłośnie oznajmiali, że nie ma biletów do Mendozy na kolejne dwa dni, a nasza „jedyna” szansa na dostanie się tam to owy bus, który był nam proponowany na początku. Nie mieliśmy innego wyjścia jak wynajęcie „na siłę” busa. Jak później się dowiedzieliśmy było nieznacznie drożej od autobusu, ale za to wygodnie i na granicy Chilijsko-Argentyńskiej kierowca załatwił wszystko. Na początku obawialiśmy się kontroli, bo mieliśmy jeszcze nieskonfiskowane jedzenie z Polski, ale zapłaciliśmy 10$ i nie musieliśmy nawet wysiadać z busa.
Do Mendozy dojechaliśmy około północy, kierowca zawiózł nas prosto pod hostel, (o którym czytaliśmy jeszcze w Polsce dobre opinie). Okazało się, że nie ma wolnych miejsc, ale zaproponowano nam nocleg na dachu. Nie ukrywam, że początkowo zdziwiliśmy się i myśleliśmy, że to jakiś żart, ale nie. Nocleg na dachu to był strzał w 10. W nocy było cieplutko, nie trzeba było wyciągać śpiworów (temperatura w nocy ok. 20-25 stopni).
05.02
Rano o 8 wyszliśmy z hostelu załatwiać pozwolenia na wejście do parku, bilety, gaz i prowiant. Najpierw wszyscy udaliśmy się po pozwolenia. Poszło szybko i sprawnie. Pozwolenia załatwia się w ok. 1h, a kosztuje to 1200 peso od osoby. Permit zawiera ubezpieczenie i badania lekarskie, do tego worki na śmieci i … fekalia. Po tym podzieliliśmy się na 2 grupy. Jedna poszła na dworzec kupić bilety do Puente del Inca, a druga, w tym ja, po gaz. Wszyscy mieliśmy się spotkać na zakupach w Carrefour.
Znaleźliśmy bez problemu sklep sportowy – jest ich sporo, i kupiliśmy gaz. Cena porównywalna do polskiej. Kartusz 450g kosztował 45 pesos argentyńskich, czyli ok. 35 PLN. Udaliśmy się na zakupy jedzenia do supermarketu. Ceny zbliżone do polskich lub droższe. Nie ma tam żadnych konserw mięsnych i rybnych – poza tuńczykiem. Ale są kiełbasy i mięsa hermetycznie pakowane, parówki, sery, warzywa i owoce, które kupowaliśmy. Dotarła oczywiście ekipa od „biletów”, wszyscy zrobiliśmy zakupy, zjedliśmy kurczaka praktycznie przed sklepem i w drogę po bagaże do hostelu. Na dworcu okazało się, że trzeba „zapłacić” za nadbagaż, i to nie mało, bo ok. 100PLN. Nie ma co ukrywać, że było sporo bagażu. Bez większych problemów dotarliśmy do Puente del Inca. Bez większych, bo na jednym z przystanków kierowca zaczął odjeżdżać bez jednego pasażera – jak przystało na polaków, to bez członka naszej ekipy. Ale skuteczne krzyki uświadomiły kierowcę, że kogoś brakuje. Gdy dojechaliśmy do Inca było ok. 18:30. Ja z Żabą poszliśmy załatwiać muły (Żaba był jedyną osoba mówiącą po hiszpańsku). Załatwiliśmy muły, do tego darmowy nocleg u mularza i transport do granic parku. Firma mularska, z której usług korzystaliśmy to Rudy Parra – www.lospuquios.com.ar – polecamy. W sumie zdaliśmy 210kg bagaży (zdawało 10 osób; my byliśmy tam w 8, ale wcześniej bagaż zdały dwie osoby, które przybyły tam wcześniej). Ja z Michałem zdaliśmy najmniej – po 12kg. Przy tej ilości, było taniej, i za 1kg płaciliśmy 2$.
06.02
O 7 rano mularz zawiózł nas do granicy parku, gdzie musieliśmy poczekać na otworzenie do godz. 8.
Kobieta zapisała na w wielkiej księdze wyjść w góry i tak to oto zaczęła się część właściwa naszej wyprawy.
Nasz cel – baza Confluencja (3400m n.p.m.). Dotarliśmy tam dosyć szybko ok. 11:30 (Grześ, Aga, Krzyś i ja).
Po chwili doszła reszta i rozbiliśmy nasze namioty.
Po krótkim odpoczynku wyszliśmy na aklimatyzację. Dotarliśmy na wysokość 3800m, gdzie zostaliśmy prawie godzinę, po czym zeszliśmy na dół do bazy.
Po drodze znaleźliśmy muła ze złamaną nogą, który co prawda jeszcze stał o własnych siłach, ale nie wyglądał dobrze. Muły nie są tam dobrze traktowane przez swoich właścicieli i często jak „się popsują” są po prostu porzucane, o czym świadczą wszechobecne kości. Aga, należąca do Straży dla zwierząt, oczywiście musiała zrobić coś z tą sprawą. Poszła więc do strażników naświetlić im informację, po czym strażnicy zastrzelili muła. Na pewno było ta bardziej humanitarne niż pozostawienie go na pewną śmierć z wycieńczenia. Poszliśmy na badania lekarskie, (które lekarz wpisuje do permitu). Okazało się, że mam najlepszą saturację z grupy, (jupiii) 91% i książkowe ciśnienie. Jedna osoba nie przeszła „testu” i musiała iść do powtórki rano. Piękny zachód słońca oznajmił nam, że idzie noc. W nocy jednak bardzo mocno wiało. Momentami trzymałem rękę wyciągnięta nad sobą żebym nie dostał po twarzy. Wtedy przypomniało mi się powiedzenie wieje jak w kieleckim, które od razu zamieniałem na „wieje jak w Andach”.
07.02
Rano okazało się, że nie najlepiej czuje się jeszcze Krzysiek, który zdecydował, że zostanie jeszcze na jedną noc. Ok. 8 wyszliśmy więc w trójkę (Grześ, Aga i ja) w stronę Plaza de Mulas (4300m n.p.m.). Podczas wędrówki należy pamiętać, żeby nie przekraczać strumienia/rzeki, bo najpierw można go przeskoczyć z łatwością, a później trzeba się nagimnastykować, żeby nie zamoczyć butów. Ja z Agą popełniliśmy ten błąd, ale nie było źle.
Dotarłem do Mulas ok. 16, Grześ był pól godziny przede mną, a Aga pół godziny za mną. Rozbiliśmy namioty (ja niosłem jeden, Grzesiek drugi) i czekaliśmy na resztę ekipy. Należy pamiętać, aby rozbijać namioty w odpowiednim miejscu, czyli przy swojej firmie mularskiej. My myśleliśmy, że można tam, gdzie się chce i rozbiliśmy je w super osłoniętym miejscu. Podeszła do nas kobieta, która oznajmiła, że owszem możemy tutaj, ale jak przyjdą ludzie „do nich” to będziemy musieli przenieść się gdzieś indziej, ponadto nie będziemy mogli korzystać z ich toalety i wody. W tej sytuacji szukaliśmy naszego miejsca, które było 100m wyżej. Trzeba więc było przenieść namioty na „właściwe” miejsce. Okazało się, że rozbiliśmy się obok Ronca i Szuwara (pozostałych dwóch członków naszej ekipy). Później jedzonko – zupa z chlebem i suszonym mięsem, do tego kisiel i duża ilość herbaty. W namiocie mieliśmy dużo piasku, który nawiewany jest do środka przez wiatr. Wieczorem czułem się bardzo dobrze, nie bolała mnie głowa, można było myśleć o aklimatyzacji kolejnego dnia. Michał doszedł ok. 20:30, Janek ok. 21 i powiedział, że trzeba wyjść po Żabę. Poszli po niego Grzesiek i Szuwar i po ok. 40 min wrócili razem. W nocy nadal silnie wiało. Wiatr zaczynał wiać ok. 22 a kończył ok 6-7 rano.
08.02
Z namiotu wyszliśmy ok 9:30, jak już zaczęło świecić słońce na naszą dolinę. Zaraz po śniadaniu podszedł do nas mężczyzna i zaczął mówić po polsku, bo słyszał jak my mówimy. Przedstawił się… „Cześć nazywam się Ryszard Pawłowski”. W kręgu wspinaczkowym nikomu nie trzeba przedstawiać tej postaci (nawiasem mówiąc jeden z najlepszych polskich himalaistów – trzykrotny zdobywca Mont Everestu). Po krótkiej rozmowie stwierdziłem, że jest to bardzo ciekawa i pozytywna postać. Około 11 poszliśmy na badania. Lekarz przebadał mnie i powiedział „very good”. Saturacja 82%, ciśnienie 80/125. Pytam go czy jurto mogę zacząć wychodzić wyżej (zacząć akcję górską), a on na to, że już teraz mogę iść jak chcę z takimi wynikami. Ale mój plan był inny, dzisiaj aklimatyzacja na Boniete (ok 5050m n.p.m.) a jutro akcja. Ok. 13 wyszliśmy z Grześkiem na aklimatyzację. Przy podejściu pod ostrą stromiznę byliśmy świadkami kamienistej lawiny, na szczęście w bezpiecznej odległości od nas, ale wystraszyliśmy się. Ogólnie szło się dobrze do czasu trawersowania penitentów.
Podczas przejścia przez nie noga wpadła mi do lodowatej wody, która nalała mi się do buta. Stwierdziłem, że nie ma sensu iść dalej w przemoczonym bucie, schodzenie też nie wchodziło w grę (czy pójdę do góry czy na dół to i tak odparzę stopę, a wtedy zapewne nici z ataku szczytowego). Powiedziałem Grześkowi, żeby szedł sam, a ja zostaje suszyć buta, skarpetę i wkładkę. Wpadłem na pomysł żeby wybierać ciemne nagrzane kamienie. Wkładałem je do buta i skarpety, a po chwili wymieniałem na nowe. Tym sposobem w niecałą godzinę mogłem kontynuować marsz. Na szczyt doszedłem ok. 16. Było tam dwóch Argentyńczyków, jeden trochę mówił po angielsku. Zrobiliśmy sobie zdjęcia nawzajem i zacząłem schodzić na dół.
Do bazy doszedłem o 18, tam kolacja i plany na następny dzień. Doszedł do nas Krzysiek z Confluencji, który został tam na dodatkową noc, a Ronc zszedł na dół ze względu na słabe wyniki saturacji.
09.02
Po obudzeniu się czułem się świetnie, nie bolała mnie głowa, która była „ciężka” poprzedniego dnia. W nocy nie wiało, nawet wychodziłem za potrzebą. Niebo było piękne, pierwszy raz widziałem tak czyste i przejrzyste niebo, widać było zarysy innych galaktyk – niesamowite widoki. Po śniadaniu zacząłem pakować rzeczy potrzebne na akcję – idziemy do obozu pierwszego, Plaza Canada (5080m n.p.m.). Przed wyjściem wysłaliśmy emaila, którego próbowaliśmy wysłać poprzedniego dnia. Koszt wysłania wiadomości to 10$. O 11:30 wyszedłem razem z Sebą, przed nami wyszedł Grzesiek. Szło się dosyć ciężko, bo było ciepło, a na nogach skorupy i ciężki plecak na plecach. Po chwili jednak rozkręciłem się i szło się całkiem wygodnie, tak, że można było wyprzedać inne ekipy. O 14:10 doszedłem do jedynki. Tam picie jedzenie i rozkładanie namiotów. Przed rozbiciem namiotu musiałem przygotować na niego miejsce. Po wyrównaniu terenu musiałem podejść po więcej kamieni niedaleko, a jak wracałem widzę… Muzułmanina, który rozłożył sobie kocyk na moim miejscu, wyciągnął jakieś kamyczki i zaczął się modlić. Trwało to ok. 30 min. Po jego modłach mogłem kontynuować.
Na aklimatyzacji byli w jedynce Michał, Janek, Szuwar i Żaba (zeszli spać na dół). Spotkaliśmy tam Polkę, która wykupiła „wycieczkę” w argentyńskiej profesjonalnej firmie INCA. Zdawała nam ona szczegółowe relacje z ich planów, zamierzeń i co najważniejsze pogody, co bardzo nam pomagało w podejmowaniu decyzji. Na wieczór syta kolacja, dużo picia i kimono, wiało jak zwykle dosyć ostro. Nocowaliśmy w jedynce w 4 osoby. Ja i Seba w namiocie dwuosobowym, a Grzesiek z Agą w namiocie czteroosobowym. Sebę w nocy bolała głowa i już ustalił sobie plan zejścia i dodatkowej aklimatyzacji, ale rano było wszystko ok.
10.02
Rano na śniadanie szprot w pomidorach, do tego parówki, litr herbaty i wymarsz do dwójki – Nido de Condores (ok 5500m n.p.m.).
Po drodze zaczął się już śnieg i lód na trasie. Do dwójki wyszliśmy razem, z jednym namiotem – dwuosobowym. Gdy poprzedniego wieczora rozmawialiśmy z Michałem i powiedział nam, że przyniesie nam jeszcze jedną dwójkę do obozu drugiego i najprawdopodobniej będzie z nami spał. Piszę to (oczywiście na skrawku papieru) właśnie w obozie drugim. Czekamy na Michała, mamy rozbity namiot i gotujemy wodę.
13.02
Jest trzynasty luty (to nie błąd jest trzynasty, a nie jedenasty), obudziłem się o 10:30 z piekącą twarzą i dużym pragnieniem (w zasadzie obudził mnie Żaba). Teraz kończy mi się gotować woda na herbatę o smaku pomarańczowym. Spoglądam w notatki. Ostatnio pisałem dziesiątego z obozu drugiego, a dzisiaj obudziłem się w Plaza de Mulas – czyli w Base Camp’ie. A więc po kolei, aby wypełnić brakującą lukę czasową. 10.02 Michał jednak nie doszedł ze swoim dwuosobowym marabutem, więc spaliśmy w dwójce Alpinusa w cztery osoby. Mieliśmy założenie z Grześkiem, że jeśli dojdzie Michał to zostawiamy rozbity namiot, a bierzemy Michała i idziemy do obozu trzeciego jeszcze tego samego dnia (czuliśmy się bardzo dobrze i nie chcieliśmy tracić czasu). Założyliśmy z Grześkiem, że jeśli Michał przyjdzie do 17 to idziemy tam i nocujemy, a kolejnego dnia atakujemy szczyt z Berlina (z trzeciego obozu). Sądzę, że byliśmy tak przygotowani (sądzę, że najlepiej z całej grupy), że mogliśmy podjąć się tego wyzwania. Poza tym „nasza Polka” powiedziała nam, że załamanie pogody ma nastąpić dwunastego po 16 (silny wiatr i chmury). Jednak Michał nie przyszedł i zostaliśmy na nocleg w dwójce.
11.02
Wstaliśmy ok 8:30, śniadanie, topienie śniegu, pakowanie. Czekaliśmy jeszcze na kogoś z naszego zespołu, myśleliśmy, że może ktoś dojdzie do nas. Jednak nikogo nie było, zostawiliśmy więc depozyt między skałami w workach i wyruszyliśmy do Berlina (5900m n.p.m.).
Zdania na temat miejsca noclegu były podzielone, w Berlinie (400m wyżej) czy w Independencji (700m wyżej). Mieliśmy zdecydować w Berlinie. Do Berlina droga zajęła nam 2h i spotkaliśmy dwóch polaków. Doszliśmy z Grześkiem na początku i zdecydowaliśmy, że idziemy do obozu wyżej, ale tylko na 6000m, (jeśli dobrze pamiętam to było Piedras Negras). Berlin jest miejscem gorzej osłoniętym od wiatru i mniej czystym. Z Berlina potrzeba dosłownie 15 min., aby dojść do kolejnego obozu. Rozbiliśmy tam namiot, zaczęliśmy topić śnieg i czekaliśmy na Agę i Sebę. Jak Aga doszła powiedziała, że trzeba iść po Sebę, bo ostatni odcinek to wspinaczka w skałkach, a Seba był już dosyć zmęczony. Zaznaczam, że Seba radził sobie bardzo dobrze, tyle, że wykręcał mapowe czasy. Obok nas rozbita jest ekipa INKI – czyli dalej mamy gorące informacje. Dowiadujemy się, że dobra pogoda ma się utrzymać do 16-tej, i INKA wychodzi na atak o 5 rano. Decydujemy tak samo. Topienie śniegu i gotowanie wody schodzi bardzo długo (od 16 do 21 na dwa palniki).
Potrzebowaliśmy solidnie się nawodnić, zjeść i zrobić zapas na kolejny dzień. W nocy spało się okropnie, wydawało się, że namiot, który już był mały jeszcze niewiadomo jak zmniejszył się. Poprzedniej nocy mogliśmy spać na plecach każdy, a dzisiaj każdy na boku i było ciasno. Żeby odwrócić się na drugi bok trzeba było usiąść i później wkomponować się w małą szczelinkę między innymi.
12.02
Spałem może 2h w nocy, do tego ten wiatr. Jak obudził mnie budzik o 4:15 bolała mnie głowa, pytam czy jeszcze kogoś boli, Grzesiek oznajmił, że jego też. Reszta była ok. Wzięliśmy po tabletce przeciwbólowej i ból minął po10-15 minutach. Sądzę, że po tej drzemce było to po prostu niedotlenienie, bo zauważyłem w nocy, że oddycha się ciężko, nie tak jak w domu swobodnie. Każdy oddech jest głęboki. Do momentu zaśnięcia nic mi nie było, a po tych dwóch godzinach od razu ból. Musiałem po prostu normalnie oddychać, (czyli tak jak się standardowo oddycha w domu). Seba mówił, że chyba w ogóle nie spał. Następnie przygotowania do wyjścia. Lekkie ubrania w namiocie, a na zewnątrz trzeb było dokończyć ubieranie się, bo w środku nie mieliśmy miejsca. Podczas ubierania butów, stuptutów, raków grabiały z zimna ręce, ale dwie pary rękawic szybko ogrzewały dłonie. Rękawice oczywiście związane sznurkiem i przełożone przez rękawy – tak jak noszą małe dzieci. Zgubienie rękawic w drodze może równać się obcięciu palców z odmrożenia, tak więc należy ich pilnować. Na twarzy założona maska polarowo-neoprenowa, czapka i kask. Korpus to 5 warstw: 2 razy koszula termoaktywna z długim rękawem, cienki polar, gruby polar i gore. Dół to 2 razy długie spodnie termoaktywne i spodnie ocieplane membranowe. Na nogach skorupy z grubymi skarpetami. Wszystkie wywietrzniki szczelnie zamknięte. Plecak też nie najlżejszy. Zabrałem kompas, GPS, gwizdek, dodatkowe rękawice, kilka par ogrzewaczy do stóp i rąk, botki do ewentualnego noclegu, apteczkę z dwoma foliami NRC, zapasowe baterie, światło chemiczne, zapasowe gogle, bukłak z 3 litrami wody, słodycze, ser, bakalie, repy, karabinki, krem i banery (najprawdopodobniej zapomniałem coś wymienić). Wyszliśmy o przewidzianej 5. Wcześniej podzieliliśmy się na dwa zespoły dwuosobowe: ja z Grześkiem i Aga z Sebą. Dobraliśmy się pod względem tempa, aby jak najmniej się męczyć, (bo czekanie na kogoś jest tak samo męczące jak „bieg” za kimś). Aga i Seba mieli trzymać się wolniejszego tempa INKI. Jest bardzo ciemno, mrok rozpraszają tylko pojedyncze światła czołówek wspinaczy. Myślę, że atakuje szczyt ok. 25 osób. Grześka mam cały czas w zasięgu wzroku. Po wschodzie słońca oglądam się za Agą i Sebą, ale nigdzie ich nie widać. Idę dalej.
Przy Indepenscii robię pierwszy dłuższy postój i okazuje się, że woda zamarza w izolowanym bukłaku. Batony, które miałem w kieszeniach zamarzły na kość. Myślałem, że bukłak mi nie zamarznie i termos pożyczyłem Grześkowi, który nie wziął swojego i nie miał nic na wodę – nie było to dobre rozwiązanie dla mnie. W obozie tym nie ma ani jednego namiotu. Stamtąd idzie się ostro pod górę w kierunku grani. Wychodzę na grań, wiatr praktycznie powala na kolana. 200m dalej widzę skałę, za którą można się schować i idę w jej kierunku, jest bardzo zimno. Docieram do skały, można się ogrzać i odpocząć. Stoję tam prawie pół godziny i zastanawiam się czy iść dalej, czy wracać. Widzę jak trzy osoby walczą na trawersie z wiatrem.
Decyduję się spróbować, chociaż kilka metrów. Okazuje się, że dam radę i próbuję przejść jeszcze kilka metrów. Jest tak zimno, że praktycznie nie czuję rąk. Zatrzymuję się, żeby wyciągnąć ogrzewacze chemiczne i wrzucić do rękawiczek, jednak nie mogę ich otworzyć, bo zgrabiały mi ręce i nie mogę utrzymać ogrzewacza kiedy staram się go rozerwać zębami. Dopiero rozgrzanie rąk w plecaku pomaga i mogę wrzucić ogrzewacze do rękawic – pomaga praktycznie od razu. Walczę dalej, nie poddam się tak łatwo strażnikowi. W oddali widać już skały gdzie można schować się przed wiatrem – to jest mój cel. Idzie się bardzo powoli, ale z każdym krokiem jestem coraz bliżej skał. W końcu dochodzę do nich, mogę odpocząć. Stamtąd wiedzie stroma droga pod górę, ale już nie wieje tak mocno jak wcześniej. Przed szczytem spotykam Grześka, który już wraca, na szczycie miał cały czas chmurę – brak jakiejkolwiek widoczności. Oddaje mi termos, do którego przelewam, a w zasadzie przesypuję zamarzniętą wodę (wygląda jak gęsta kasza). Chwilę rozmawiamy, życzymy sobie powodzenia i Grzesiek idzie na dół. Miałem jeszcze łyk letniej herbaty, nalałem do kubka odłożyłem na bok i wlałem „kaszę” do termosu, żeby wszystko mi nie zamarzło. Tu popełniłem błąd, bo po napełnieniu termosu zakręciłem go, a jak chciałem się napić to ta herbata już zamarzła. Pożułem batona, napiłem się wprost z bukłaka wody (cała rurka zamarznięta pomimo izolacji), zakręciłem kubek na termos i w drogę – pozostało mi jeszcze ok. 100m w linii prostej. Szczyt na wyciągnięcie ręki, ale droga bardzo się dłuży, idzie się ciężko i powoli.
O 11:38 czasu lokalnego staję na szczycie Aconcagua 6962m n.p.m. – pokonałem Kamiennego Strażnika, który nie poddał się bez walki! Na szczycie byłem sam. Na początku niebo było zachmurzone, ale później się przetarło i były piękne widoki.
Na szczycie w samotności spędziłem 30 min. bo czekałem na kogoś, kto zrobi mi zdjęcia. Przyszedł Australijczyk. Zrobiliśmy dobie nawzajem fotki, porozmawialiśmy i w drogę na dół – po 45 minutach pobytu na szczycie. Jak byłem na górze wyszło słońce i lekko uspokoił się wiatr – zrobiło się cieplej. Schodząc na dół spotkałem ekipę INKI i „nasza Polkę”. Powiedziała mi, że Seba i Aga szli przez chwilę za nimi, ale później zostali w tyle. Na środku trawersu zobaczyłem Sebę i Agę z daleka. Od razu wiedziałem, że jest coś nie tak. Okazało się, że Seba stracił przytomność (tak później mówił, chodź nie był tego pewny) i spadł. Przekoziołkował ok. 100-150m. Aga zeszła do niego, ale na szczęście nic mu się nie stało. Jak doszedłem do nich to już byli na ścieżce, a Seba chciał iść dalej do góry. Widać było, że jest w szoku. Wziąłem od niego plecak i wszyscy poszliśmy na dół. Podczas drogi powrotnej do naszego namiotu ustaliłem sobie ze schodzę niżej, bo nie ma sensu żeby znowu nocować w 4 osoby w dwójce w dodatku z obolałym Sebą. Po 15 byłem w namiocie, a o 16:15 zacząłem schodzić na dół. Po godzinie byłem już w Nido de Condores, gdzie spotkałem Michała i Janka. Mieli niestety rozbitą tylko dwójkę. Powiedzieli, że w jedynce stoi pusta czwórka. Zabrałem swój depozyt i udałem się w dalszą drogę. Doszedłem do jedynki, odpocząłem, napiłem się i stwierdziłem, że nie ma sensu żebym tu nocował i jeszcze ma jutro być załamanie. Poza tym nie ma tutaj wody. Stwierdziłem, że idę do Base Camp’a. Ostatni odcinek drogi bardzo mi się dłużył. Miałem ciężki plecak i już dużo drogi w nogach – w sumie tego dnia pokonałem ponad 3500m w pionie. Raki, które odpiąłem, zaczepiłem do plecaka i swobodnie „dyndały”. Podczas schodzenia piargiem pośliznąłem się i usiadłem z dość dużym impetem na raku, tak, że wbił mi się w tyłek – zobaczyłem wszystkie gwiazdy i zmobilizowało mnie to do szybszego schodzenia. W bazie byłem o 20:45. Po drodze spotkałem jeszcze Szuwara i Krzyśka, którzy szli spać do jedynki. W mułach został tylko Żaba.
Doszedłem na dół, porozmawiałem z nim, rozłożyłem matę w namiocie Ronca (był najmniej zagracony), wyciągnąłem śpiwór, napiłem się i zapadłem w upragniony sen. Obudziłem się właśnie trzynastego o 10:30.
13.02
Właśnie o 10:30 Żaba wychodził do jedynki. Cały dzień piję i odpoczywam, gotuję i jem. Ok. 15 przyszedł Ronc po ponownej aklimatyzacji od samego dołu i od razu udał się aklimatyzacyjnie na Boniete. Ok. 17 z góry zeszli Aga, Seba i Grzesiek. Seba od razu poszedł do lekarza, który stwierdził lekki wstrząs mózgu i nadwyrężone kręgi szyi. Przy najbliższej okazji miał się zabrać helikopterem do szpitala, bo jego stan nie wymagał natychmiastowego transportu. Zdarzyło się tak, że z góry został sprowadzony Argentyńczyk z potężnymi odmrożeniami rąk, dla którego został wezwany helikopter i Seba zabrał się z nim na dół.
Jego plecak nadaliśmy na muły.
14.02
Wstałem o 10. Poprzedniego dnia zaplanowałem sobie, że przejdę się na szczyt Catedral (5325m n.p.m.). Analizując jednak mapy stwierdziłem, że nie ma tam bezpiecznego wejścia, a rzekomy szlak na mapie był niewidoczny (patrzyłem jak szedłem na Boniete). Poza tym obawiałem się tych kamienistych lawin, które właśnie tam widzieliśmy. Na domiar wszystkiego dałem Michałowi swój kask jak widziałem się z nim w Kondorach. Zrezygnowałem z wyjścia, żeby nie kusić łaskawego dla mnie losu i cały dzień dalej odpoczywałem.
Na niebie wysoko cirrusy zwiastujące w górach nienajlepszą pogodę i zimno. Aga cały dzień pielęgnuje swój poparzony nosek.
15.02
Razem z Grześkiem pakujemy się. Wyrejestrowaliśmy z Plaza de Mula i schodzimy na dół.
Wychodzimy o 12 w południe. Do wyjścia z parku jest ok. 37 km i wierzymy, że uda nam się tam dotrzeć przed zamknięciem – aby się wyrejestrować i oddać worki (1 ze śmieciami, a drugi ten na fekalia – ale pusty). Droga bardzo się dłuży, jest gorąco w stopy, bo kamienie są bardzo rozgrzane, do tego wieje wiatr, który nie pozwala się rozebrać i świeci słońce, które bardzo opala.
Cały czas bloker na twarz i kark. Robiliśmy sobie krótkie przerwy tak, aby wyrobić się przed zamknięciem parku (myśleliśmy, że zamykają o 20 lub 21). Okazało się, że pomimo naszych, trzydziestokilogramowych plecaków mamy całkiem niezłe tempo i już po 7 godzinach byliśmy przy wyjściu z parku. Całkiem dobrze, pomyśleliśmy sobie. Oddaliśmy worki ze śmieciami, ale problem pojawił się przy pustych workach – tak zwanych „shit bagach”. Szybko powiedziałem kobiecie, że byliśmy tak krótko w wysokiej partii gór i jedliśmy same banany i czekolady, dlatego nie potrzebowaliśmy tych worków. Później bardzo szybko zmieniłem zdanie na temat transportu Seby, bo widziałem, że jest wykreślony czerwonym markerem w Księdze wejść/wyjść i jakoś uszło nam to na sucho – ufff. Wieczorem poszliśmy do knajpy na toast i dobre regionalne jedzenie, a spaliśmy u naszego mularza. W tym czasie 7 osób z naszej ekipy pozostawało w górach, a my zakończyliśmy naszą akcję górską.
16.02
Wstaliśmy nie spiesząc się nigdzie.
Z Inci do Mendozy jest w sumie tylko 3 autobusy dziennie (12:00 ; 16:40 ; 19:30), ale chcieliśmy pozwiedzać okolicę – bo zapewne już nigdy tutaj nie zagościmy. Po śniadaniu, myciu się w zimnej, ale bieżącej wodzie (do tego załatwienie się w normalnej toalecie – człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, jakie ma udogodnienia w domu), wyszliśmy w stronę cmentarza poległych alpinistów na „naszej” górze.
Będąc tam chodziliśmy między grobami, zamyśleni, nawet za wiele nie rozmawialiśmy. Leży tam na prawdę dużo osób (a jest tam tylko część grobów). Młodzi, w średnim wieku i starsi ludzie, wszyscy mieli jeden cel… Aconcagua. Opuszczamy tamto miejsce i udajemy się do wioski (Puente del Inca), aby dokładnie pooglądać „naturalny most”.
Po zwiedzaniu okazuje się, że jest dopiero 13, tak więc mamy jeszcze sporo czasu do kolejnego autobusu. Decydujemy się spróbować jazdy okazją. Już po kilku minutach podchodzi do nas Japończyk i mówi, że czeka na swojego kierowcę i jedzie do Mendozy, jeśli chcemy to nas weźmie. Ucieszyliśmy się oczywiście, ale dalej stoimy przy drodze, a Grzesiek trzyma wyciągniętego kciuka. Po chwili pisk opon, hamuje sportowy peugeot 206. Jak kierowca zobaczył nasze ogromne plecaki widać było w jego oczach, że chce odjechać, ale został. Zabraliśmy się z nim do Mendozy. Droga (prawie 200km) minęła bardzo szybko ze względu na ciężką nogę kierowcy, a podróż umilała nam latynoska muzyka – coś niesamowitego. W Mendozie udaliśmy się prosto do hostelu gdzie był Seba. W trójkę pochodziliśmy po mieście – jest co zwiedzać.
Był to w sumie nasz drugi nocleg w tym hostelu, zdecydowałem więc, że muszę przespać się na łóżku (było wolne), a nie tak jak na początku na dachu. Wybór okazał się kompletną klapą. Było tak gorąco, że co chwilę budziłem się cały spocony, piłem, zasypiałem i znowu się budziłem. Była to moja pierwsza i ostatnia noc spędzona w hostelowym pokoju, później spaliśmy na dachu – który okazał się „apartamentem prezydenckim”.
17-19.02
W tych dniach zwiedzaliśmy Mendozę, winnice, których było tam bardzo dużo, parki i sklepy – „Regionales”. Sklepy te to swego rodzaju sklepy z pamiątkami, dla nas bardzo egzotyczne. Ciekawostką jest to, że byliśmy częstowani winem jak chodziliśmy do takiego sklepu.
Dziewiętnastego wieczorem dotarł do nas Janek (zdobył szczyt) ze złą informacją. Okazało się, że jedna osoba z kolejnej atakującej czwórki doznała odmrożeń. Z kilku względów nie będę dokładnie opisywał tej sytuacji. Stało się to po zdobyciu szczytu (dosyć późno). W drodze powrotnej zapadł mrok, zabłądzili i byli zmuszeni spędzić noc na wysokości 6300m bez śpiworów i namiotu. Sytuacja była bardzo skomplikowana, dobrze, że skończyło się tylko na odmrożeniach jednej osoby. Kolega był hospitalizowany.
20.02
Ja, Seba i Grzesiek znaleźliśmy lokalizację szpitala na mapie, było ciężko, bo nie pamiętaliśmy dokładnie nazwy, ale wspólnie wydedukowaliśmy ją (Szczerze mówiąc jakimś cudem ubzduraliśmy sobie, że szpital nazywa się San Martin. Po całym dniu poszukiwań nie znaleźliśmy szpitala o takiej nazwie, a kolega Janek po naszym powrocie uświadomił nam, że szpital nazywa się Santa Rosa. Swoją drogą, bardzo podobne nazwy, prawda??) W każdym razie, zdecydowaliśmy, że idziemy na nogach. Maszerowaliśmy ok. 2h, a szpitala nie widać, pytamy ludzi, oczywiście na migi, wszyscy są zdziwieni i zaskoczeni, że szukamy go tutaj i pokazują inny kierunek. Ale co, nikt nas nie będzie uczył, przecież widzieliśmy na mapie, że to tutaj. Wyszliśmy w jakieś slumsy, gdzie grupka ludzi dziwnie nam się przyglądała (na 99% spodobały się im nasze aparaty). Zaczęli iść w naszą stronę, więc niestety biegiem musieliśmy opuścić tamtą dzielnicę, bo było ich ok. 8-10 osób.
Do hostelu doszliśmy po południu. Stwierdziliśmy, że odwiedzimy kolegę następnego dnia. Wieczorem dojechała kolejna grupa (Aga, Krzysiek i Szuwar). Krzysiek i Szuwar zdobyli szczyt – w górach pozostały jeszcze dwie osoby.
21.02
Znaleźliśmy szpital, ale też błądziliśmy. W końcu złapaliśmy taksówkę i dojechaliśmy na miejsce. Reszta dnia minęła nam na zwiedzaniu.
Wykupiliśmy także wycieczkę na rafting na następny dzień.
22.02
Wyjazd zaplanowany był o 8:30, jednak organizator spóźnił się 45 min – ponoć spóźnienia tam są normalne i ludzie je akceptują. Zostaliśmy dowiezieni na miejsce, otrzymaliśmy ubrania, kamizelki, kaski, buty oraz profesjonalne szkolenie. No, więc w drogę (nurtem rzeki Mendoza, na której kilka lat temu organizowane były mistrzostwa świata w raftingu).
Wszyscy za wyjątkiem Szuwara (byliśmy tam w 7 osób) uczestniczyliśmy w czymś takim pierwszy raz. Przeżycia niesamowite i niezapomniane. Wieczorem po powrocie do Mendozy spakowaliśmy się z Sebą i ruszyliśmy do Chile, nad Ocean do miejscowości Valparaiso (rajska dolina). Wyjechaliśmy autobusem z Mendozy do Santiago o 23:00. W Santiago chcieliśmy zostawić nasze bagaże i ruszyć nad Ocean na lekko.
23.02
O 5 rano byliśmy w Santiago, chodziłem po dworcu i pytałem ludzi: „Do you speak English?”. 99% ludzi wzrusza ramionami, ale jak już trafi się ten 1% to jest to życzliwa osoba. W końcu znaleźliśmy nasze źródło informacji (gdzie zostawić bagaże, za ile, gdzie odjeżdża autobus do Valparaiso). Nawiasem mówiąc nawet w informacji turystycznej nikt nie mówi po angielsku. Nad Ocean wyjechaliśmy o 7:15 i po dwóch godzinach byliśmy na miejscu. Udaliśmy się na śniadanie do pobliskiej restauracji i zorientowaliśmy się, że jest tutaj dużo taniej niż w Argentynie. Tak w ogóle to byliśmy umówieni z koleżanką Seby, która mieszka na stałe właśnie w Valparaiso. To u niej mieliśmy nocować. Nasz „prywatny przewodnik” odebrał nas z okolicy dworca. Do końca dnia zwiedzaliśmy okolicę próbując regionalnego jedzenia (oraz trunków – polecamy PISCO ;), które w odróżnieniu od argentyńskiego xxx jest na prawdę dobre).
24.02
Zwiedzania dalsza część, wraz z kąpielą w sztormowym Oceanie Spokojnym. Woda była tak zimna, że nasza kąpiel trwała ok. 15 sekund, ale kąpiel w oceanie można uznać za wykonaną;).
25.02
O 7:30 wsiedliśmy do autobusu do Santiago. Myśleliśmy, że to koniec naszych przygód – otóż nie. Siedząc sobie wygodnie w autobusie nawet nie myśleliśmy, że w Santiago mogą być inne dworce czy terminale autobusowe. W końcu jak podróżowaliśmy to zawsze odjeżdżaliśmy i przyjeżdżaliśmy na ten sam dworzec, dlatego myśleliśmy, że jest dworcem głównym. Okazało się inaczej. Wysadzono nas w innym miejscu, do odprawy lotniczej 3,5h. Nie mamy bagaży, nie znamy hiszpańskiego – jest źle! Wsiadamy do taksówki. Kierowca nie zna ani słowa po angielsku. Po 10 minutach dogadujemy się z nim żeby woził nas po wszystkich dworcach, bo nie wiedzieliśmy gdzie są nasze bagaże. W końcu trafiliśmy, odebraliśmy bagaże, ale teraz następne wyzwanie – jak się dostać na lotnisko. Chodzę i znowu szukam ludzi, którzy mówią po angielsku i jak na złość nie ma nikogo. Osoby wybieram po wyglądzie, dobrze ubrane i stosunkowo młode. Po kilkunastu próbach w końcu udaje się, mamy tłumacza. Znaleźliśmy autobus, ale najpierw taksiarz chciał nas zawieźć za 10000 peso Chilijskich, ale jakaś kobieta zaczęła coś do mnie mówić po hiszpańsku. Poprosiłem naszego tłumacza, żeby przetłumaczył mi to, co ona mówi. Okazało się, że powiedziała nam nr terminala, z którego jedzie autobus na „erporto” – bo właśnie to słowo usłyszała. Taksiarz był wściekły na nią, a my udaliśmy się za 4000 na lotnisko (i to z napiwkiem dla miłego kierowcy, który już odjeżdżał, ale poczekał na nas). Na lotnisku spotkaliśmy Michała, który wracał z nami. Musieliśmy się przepakować, żeby nie przekroczyć wagi bagażu, i w związku z tym trzeba było ubrać się dosyć grubo (ja nawet miałem w rękach skorupy, śpiwór i matę – bo już nie mieściło się to do plecaka).
Z Santiago wylecieliśmy planowo. 7 osób z naszej ekipy jeszcze tam pozostało (mieliśmy różne terminy wylotów).
26.02
Ok. 7 rano dolecieliśmy do Madrytu, spotkaliśmy tam innych polaków (między innymi grupę, która leciała z nami z Warszawy do Madrytu).
Dzieliliśmy się razem wrażeniami. Okazało się, że nasz lot do Warszawy jest opóźniony o 2h. W końcu zaczęło się wejście na pokład i bez problemów dotarliśmy do Polski. Trzy osoby zakończyły swoją „przygodę”.
Do domu dotarłem jednak dopiero przed północą.
27.02
W gruncie rzeczy nasz wyjazd zakończył się dzień wcześniej, ale 7 osób pozostało w Chile i Argentynie, a to właśnie 27 lutego było trzęsienie ziemi w Chile. Od razu po tej informacji próbowałem się dodzwonić do reszty, ale bez skutku. Wszyscy byli „poza zasięgiem”. Teraz już wiem, że nic się nikomu nie stało, ale wszyscy najedli się strachu.
Celem naszej wyprawy było zdobycie szczytu Aconcagua i cel ten został zrealizowany w 80% (bo 8 z 10 osób stanęło na szczycie). Przygody „trzymały się nas” od początku (poród) do samego końca (bagaże/opóźnienia) i to dzięki nim wyprawa była „pikantna”. Nie sądziliśmy, że 10 osób, które praktycznie poznały się przez Internet mogą być tak zgranym zespołem. Dobór ekipy okazał się strzałem w dziesiątkę, było wesoło, ale jak trzeba było maszerować lub coś załatwić to robiliśmy to, co stosowne bez zbędnego marudzenia. Każdemu żądnemu przygód polecam taką wyprawę, bo poza górami można zobaczyć kawałek świata i poznać naprawdę ciekawych ludzi (wystarczy znać angielski). Przykładowo poznając dwie dziewczyny z Izraela, dowiedzieliśmy się, że jest tam obowiązkowa służba wojskowa zarówno dla dziewcząt (2 lata) jak i chłopaków (3 lata). Spotykaliśmy dużo osób (anglojęzycznych), które były na „wyprawie” od kilku miesięcy i nawet dokładnie nie znali terminu jej zakończenia. Ludzie w Argentynie są uśmiechnięci, życzliwi i pogodni (a nie przelewa im się). Z chęcią można było iść do parku usiąść na ławce i obserwować ludzi, ich zachowanie jest całkiem inne niż polaków, którzy przeważnie marudzą i grymaszą. Kolejnym powodem, dlaczego było tam tak „świetnie” to to, że Polskę zostawiliśmy zasypaną śniegiem, a tam mieliśmy lato. 30 czy 40 stopni ciepła to było coś normalnego – a mieliśmy luty! Wszystkim żądnym wrażeń polecam taką wyprawę. W tym miejscu chciałbym podziękować moim sponsorom za wsparcie: Burmistrzowi Miasta Sanoka Wojciechowi Blecharczykowi, Zarządowi Banku PBS w Sanoku, Zarządowi Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej w Sanoku, Firmie El-bud Sanok, oraz Firmie do-met również z Sanoka. Do tego dochodzą podziękowania dla sponsorów sprzętowych: Firmy Stoor i Yeti. Bez pomocy tych instytucji i firm wyprawa mogłaby nie dojść do skutku. Pozdrawiam wszystkich czytających tą relację i zapraszam do przeglądania strony (oraz klikania w banery reklamowe). Być może kiedyś spotkamy się na szlaku. A tak na marginesie czekając na dworcu w Mendozie na autobus do Santiago spotkałem dziewczynę, która atakowała Elbrus tego samego dnia, co ja (pamiętała mnie) – jaki ten świat mały! Kończąc już, pokonałem ok. 27000km w 23 dni Wyprawa się skończyła, ale wspomnienia pozostaną na zawsze. POZDRAWIAM!